Wpisy archiwalne w kategorii

Wyjazdy

Dystans całkowity:3392.00 km (w terenie 1155.00 km; 34.05%)
Czas w ruchu:168:43
Średnia prędkość:18.26 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:39824 m
Maks. tętno maksymalne:186 (93 %)
Maks. tętno średnie:132 (66 %)
Suma kalorii:16156 kcal
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:65.23 km i 3h 44m
Więcej statystyk

Obwodnica Zapsa

Sobota, 9 października 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Wyjazdy
Pobudka po krótkiej nocy, bez serwisu (a przydałby się już, taki ogólny :P). Bankomaty wszystkie pozajmowane więc potem Rychu stawia mi dwa pączki : * (oddam w naturze przy okazji =P). Czekam zatem na skrzyżowaniu i czekam, znudzony wyjeżdżam w stronę Placu Wolności. Stamtąd z ekipą na Kończyce, miejsce spotkania. Dalsze oczekiwania, wspomniany trip do sklepu i wyjazd.

Ekipa bodaj 17 osób, Kończyce, Pawłów, Zaborze, Poremba, Biskupice, Młody Górnik, Rokita (jakoś mi się ta pętla niemiło kojarzy od pewnego czasu... : <), Helenka, Rokita, Grzybowice, Mikule, Maciejów, Os. Wyzwolenia, Park Leśny, hałdy (a w zasadzie ominięcie wszystkich interesujących mnie obszarów... : <). Tam też postanowiłem się ewakuować bo prowadzono nas na Makoszowy, znaną mi aż zbyt dobrze trasą. Zawróciłem i skorzystałem ze zjazdów, następnie kierunek dom.

Trasa fantastyczna, jeśli to wyjdzie to naprawdę gorąco polecam. Mimo jeżdżenia na bajku rowerem po Zabrzu przez tyle lat, kilka miejsc nieźle mnie zaskoczyło. A czasem wystarczyło tylko zjechać w uliczkę obok której tyle się jeździło... A z drugiej strony to zjeżdżać tylko po to żeby śmignąć kilkaset metrów po terenie... Dopiero takie połączenie wszystkich tych fajnych miejsc daje ciekawy efekt. Fajnie że się komuś chce. Brakowało mi tylko zahaczenia Szybu Maciej, w końcu to dobry punkt wodopoju. No i jako że Zabrze - Miasto turystyki przemysłowej, czasem możnaby podciągnąć szlak pod mijane zakłądy i inne pierdółki, Urząd Miasta się pewnie ucieszy ;>. A raczej Wydział Promocji. A no i brak wykorzystania fajnych terenów przy/na hałdach. A zwłaszcza tego zajebistego singielka, który jest fenomenalny a przejezdny dla każdego - zabawa zależna od obranej prędkości jazdy ;). Idealna definicja dobrej trasy a la Singltrek.

Tempo na początku słabe, przód olewał wszystko i jechał, więc się łapałem. Ale przez to słabsze osoby bardzo szybko odpadły. Potem takie rwane, czasem ktoś sobie pozwalał, a czasem wolnizna. Ale całkiem sympatycznie, mimo wszystko. Tylko na zjazdach droga blokowana, a było gdzie szaleć. Choć kilka fajnych hopek udało się zaliczyć, aż sam siebie zaskoczyłem :P. I dzięki temu puszczaniu ludzi przodem uniknąłem wpakowania się w Jegomościa, który się wyglebił - cufal :P. A gleby były dwie, takie sobie niegroźne. W tym prawie jedna moja na środku ulicy bom się lizakiem bawił :P. Zimą będzie ciekawa. A dzisiejszy dzionek miał niewiele z nią wspólnego ;). Nawet rano było fajnie. A potem.. zero chmur. Aż za ciepło

Ekypa


Jedna z przerw


Troszku się krówka fullówka upipczyła :P



Mapka całej obwodnicy, wersja beta:

GOP terenowo :)

Środa, 6 października 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Wyjazdy
Wyjazd do Kato, terenami przez Halembę, Stare Panewniki. Potem asfaltem do centrum do Mychy, która jednak na rower nie zdecydowała się iść :P. Więc odprowadzona pod Polibudę, ja pojechałem na Muchowiec (przez Trzy Stawy) bo były treningi akrobatów, niestety się spóźniłem. Potem przez Park Leśny do Piotrowic. Murcki olałem, pojechałem od razu dalej w kierunku lasów w Mikołowie, Straganiec też ominąłem choć dawno nie byłem, kierunek na Śmiłowice, Śmiłowice-retę, gdzie miałem być już dawno ;). Tam pokrążyłem, pojeździłem. Potem już kierunek Halemba, po drodze niesamowite osadniki/hałdy KWK Halemba, w których można się utopić =P. Pobłądzenie po Halembie i powrót jednak tą samą trasą przez las, po ciemku, bawiąc się terenem z lampkami. I nagle prawie duże BUM, bo zza zakrętu wyskoczyła sarna :P. Awaryjne hamowanie i palpitacja serca. Kilkadziesiąt metrów dalej następna sarna, stojąca w najlepsze na środku ścieżki, nie zamierzająca się sunąć mimo rażenia po gałach :P. Zwolniłem, podjechałem, sarna ruszyła i zaczęła biec obok mnie =P. No dzień sponsorowany przez sarny normalnie. Na hałdzie w Halembie było ich multum. Jedna za drugą. A susy które odprawiały z górki to mnie pozostawiły do teraz w głębokim szoku.

Do Katowic fajnie szybko, mimo terenów avg 23,5 co mnie zdziwiło aż :P. Ale wreszcie można naciskać na pedały i nie skacze ;). Błądzenie po Kato, błądzenie po terenach, bo znakowanie w naszym regionie to masakra. A pod koniec nie miałem już czasu na eksploracje nowych terenów ;).
Kolejny wyjazd, który przekonuje mnie jak ZAJEBISTE mamy w okolicy tereny, a nic się z tym niestety nie robi. Zamiast powytyczać trasy, poopisywać, zrobić mapy i trzepać kasę z zainteresowania ludzi taką turystyką, ma się to głęboko w dupie niestety.

Dzień mega na plus. Tereny absolutnie fenomenalne, miejscami przeprawy strumieniowe lepsze niż w górach :P. Jura także wysiada, fragmenty tras piaskowo-sosnowych to rarytasik :). A miejsc na ogniska wszędzie peeełno. Ba, ogniska... namiot :D. Kilka błotnych masakr, kilka skoków z rowerem na plecach, jeden zakończony w strumieniu... :P. Parę komarów, mnóstwo dziwnych much, tuzin saren, zero kapci, kilka kuni, zero utonięć w hałdach :P.

No i ciepło cały dzień. I słoooońce, zero chmur. Dopiero kiedy? Wtedy kiedy były bardzo mile widziane - podczas zachodu słońca, nad horyzontem. Zachodu, który dane było oglądać akurat z bardzo dobrego miejsca widokowego - wspomnianej hałdy z sarenkami :P

Po powrocie do sklepu i szybki obiad sponsorowany przez Pudliszki :P. Z lenistwa. Podczas jazdy pączusie z Piotrowic <3, drożdżówki z Piotrowic <3, cooola, wooooooda.

Wszystkie fotki na Picasie, kilka poniżej.

Merida w pełni jesienna (:


Przeprawa tunelikiem, bardzo sympatyczna :P


Jedno z wielu spojrzeń na zachód


Zachodzik z hałdeczki


Taa :P


Krówka fullówka i ja :P


Sarenki wersja ileśtam


Kolejne spojrzenie na zachód i strzała na Zabrze


Panoramka z hałdy. Widok w stronę Halemby

Masa Katowice

Piątek, 24 września 2010 · Komentarze(5)
Planowane wcześniejsze wyjechanie na Masę udało się połowicznie ;). Kierunek jakieś lasy między Zabrzem a Halembą. A potem gdzieś na wschód, po prostu :P. Wyszło tak, że wypadłem na Panewnickiej, w dobrze znanym miejscu :P. Czas się kurczył więc stamtąd już przez Kokociniec na centrum, omijając okolice Czarnego Stawu i inne fajne terenki. A wcześniej w lasach na Halembie.. no powiem szczerze, będę zaglądał częściej :P. Tak blisko domu a tereny nieznane ;). Krajobraz zupełnie jak na Jurze, piaski pustyni, drzewa iglaste, pusto, spokój i naprawdę nieziemsko przyjemne tereny =)

Ulicą Ligocką, Mikołowską wpadłem za autobusikiem pod wiadukt PKP, podziękowałem za podprowadzenie, przemknąłem obok innych samochodów w korku, drugim korki i trzecim korku, aż znów miło się zrobiło, jak to podczas jazdy po centrum miasta =). Jedna wielka przyjemność.

Pod Teatrem więcej ludzi niż można się spodziewać gdy nic się w związku z promocją praktycznie nie robi :P. 55 osób. Cusek i Hose zaaferowani, zabiegani. Ania spokojnie rozdająca kamizelki, otrzymująca prezenty i inne formy adoracji :P. Dynio jak zwykle spoczywając i pilnując reszty towarzystwa ;). Jeszcze oczywiście nie mogło zabraknąć Młodego i Jego podtekstów seksualnych :*. Podjechali chwilę przed 18 bracia, wysłuchaliśmy różnych ogłoszeń (no dobra, przyznam że nie zwróciłem uwagi co było mówione :P) i powooooli ruszyliśmy. Przed drugim wjazdem na Rondo dołączył wreszcie JAREK! :P którego na Masę namawiamy od..nie pamiętam :]. Niestety sporo obecności na skrzyżowaniach pokrzyżowało plany jakichś dłuższych rozmów, umówiono się tylko na bro ;).

Po drodze niby jakiś nowy sposób obstawiania skrzyżowań, ja tam różnicy w działaniu nie zauważyłem. Rzekłbym nawet, że większy bajzel niż zwykle. Ale może gdy się naumiemy... :P. W drogę powrotną tak jak planowano w pociąg. Miały być Rogacze ale bracia się śpieszyli. Jednak PKP miało dla Nich inny plan =D. Pociąg odjechał sprzed nosa, skierowano się więc po Rogaczki i obalono w pięknych okolicznościach przyrody i remontów, nad rzeczką Rawą, pod WPiA-kiem, obserwując rosnącą bibliotekę, z której sobie już nie pokorzystam... ;)

Na PKP podjechał niestety SPOT, znów więc rysowanie obręczy i szprych tymi szajskimi wieszakami. W przedziale z sakwiarzem pewnym :). Jeszcze tylko Michał musiał popróbować wyglebić się w pociągu, jeżdżąc poń, gdy ten hamował :P. Niestety próba ów nie powiodła się i bez obrażeń na ciele wysiedliśmy w Zabrzu :P

Pierwsze tereny w Halembie, w tle przeprawa wodna :P popowodziowa


Laaaaski! Zupełnie jak Jura.


A miejsce na ognisko to mieli tak profesjonalne i zacne, że aż zamarłem ;) i nawet toitoi był.


Wysłuchując ogłoszeń czy czegoś, i czekając :P


Oto nasze "zabezpieczenie" :P


Le kolumna, wodzirej Mycha :P


Nasze widoczki :)


Afterowa ekypa


SPOT i jego wieszoki :/

Tour de GOP

Środa, 22 września 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Wyjazdy
Zabrze -> Tarnowskie Góry -> Świerklaniec. Tam posiadówa, wcinanie żarła i telefon :). Sprawdzanie czy jesień już tam doratła, co by się na kolory nie spóźnić (:

Dalej na Katowice przez Bytom i Chorzów. Tam biblioteka (zamknięta :P), Wydział (gdzie gówno załatwiłem :P a nawet tego nie), bank. Ulica pod Wydziałem zmieniona nie do poznania, ale jeśli chcą to skończyć do poniedziałku to życzę powodzenia :P. 20 chłopa w kamizelkach, w tym 2 coś robiło ;). Jeszcze pod Dworzec zobaczyć czy jakieś prace tam w ogóle są. Hahaha, dobry żart :P

Z Kato do Mysłowic, tym razem z częściowym pominięciem DK. Tam posiedzenie u znajomej i powrót po 21 trasą turystyczną :P. Chłodno przez te lasy, ale fajnie. Ulica 73 Pułku jakoś tak zawsze kojarzy mi się z wypadkami, dziękujemy zatem diodzie CREE za doświetlenie i zapewnienie względnego poczucia bezpieczeństwa :P.

Zimno w uszy było pod koniec dnia. A w trakcie jego trwania - ciepłoooo... A w Świerklańcu na trawce to gorąco, zlało mnie potem :P. Do TG wmordewind, słabo się jechało, ledwo 28 wykręcono. Jakoś zmęczone nogi. Potem też jakoś brakowało łatwego napędzania masziny :P
W drodze powrotnej próbowałem jakoś znaleźć skrót omijając rozlewisko na Bielszowicach, tak poomijałem że wylądowałem w polu :P. Ale wreszcie jakiś skrót odnalazłem, a szosa znów pobawiła się w fulla

Jeziorko :) Generalnie brak jesieni


Kazano mi zrobić zdjęcie sobie, nie tylko Meridzie :P To robię...


Bankowa second edition


Kochłowice. Kocham widok stamtąd, niestety najlepszy fragment jest pozasłaniany budynkami i trzeba się postarać żeby popatrzeć :)


Ania i Jej maraton :P

Niedziela, 19 września 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Wyjazdy
Z trudem ciało zostało rano zwleczone z łóżka po niewystarczającej ilości snu, który miał załatwić tą i poprzednią noc. Od wieczoru dnia poprzedniego coś chorobowo, rano też ogólne osłabienie, nie wspominając o zmęczonych łydkach i udach po Tatrach. Ale że powiedziano, że się będzie to trza wstać :P zresztą być chciałem. Pozostały po górach 7days i w drogę :P

Kierunek Dąbrowa Górnicza i rajd, Ania startowała. Plus sztuk dwie z Jej rodziny. Na miejsce przez Biski tym razem, na których zwykle niezauważone górki dziś powodowały dość znaczne spowolnienie. Zimno, w bolące gardło zwłaszcza. Dalej już standardowo DK94 i DW910. Mimo ciężkiego początku potem już jako tako szło i w DG udało się przynajmniej te 29,5 średniej wykręcić. Znalazłem zestresowaną Anię i przystąpiłem do jakże czasochłonnego mini serwisu Jej baja :P. Potem z Nią na małą rozgrzewkę, interwały, sprinty, srinty i inne tego typu bajery. Potem oddałem Ją w tłum gości w obcisłych gatkach :P. Sam rozglądałem się dłuższą chwilę po okolicy szukając miejsca do spoczęcia i zrobienia fotek. Dłuuugo krążyłem na baju czy też chodziłem prowadząc Meridkę na spacer, bo rozpieprz był totalny i nikt nie wiedział którędy Oni będą wjeżdżać. Wreszcie Google Twoim przyjacielem i ustawiłem się jakieś 200m przed metą, na zakręcie.

Tak jak zakładałem po około 30minutach wpadł pierwszy zawodnik. Ania niedługo później ;). Przed Nią widziałem tylko dwie kobiety, ale że nie było startu wspólnego to nic mi nie było wiadome. Choć gdy zobaczyłem jak niewiele osób przyjechało przed Nią to wiedziałem że będzie dopsz =P. Ale nie wiedziałem że aż tak :P. Drugie miejsce w K20 i w ogólnej klasyfikacji płci pięknej ;>. Naaajs.

Ja musiałem zadowolić się fotkami bo miałem być w tym czasie w górach ale wyjazd się skrócił :P. Zresztą i tak nie wiem na czym ja bym tam wystartował :P. Po maratonie rozdanie nagród, podium i zebraliśmy się na małe kręcenie. Które wyszło bardzo małe bo była podmęczona, ja zresztą też do pełni życia miałem (i mam :P) daleko ;). Szoska robiła zaś za fulla i została skatowana trochę po okolicznych terenach :P.
Na wyścigu spotkałem spóźnionego na start Hose, ale niestety po Jego kółeczku już Go nigdzie nie dojrzałem :P. Może i lepiej bo by z nami za długo nie pojeździł.. :P.

Do domu już transportem samochodowym.

Cel mojego wyjazdu na dziś :P


Pudło


Rogal =P


I sobie też musiałem jedną strzelić, a jak :P. A właściwie to mi strzelono.



Fotki na Picasie

Sudety Challenge - dzień 5

Piątek, 20 sierpnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Wyjazdy
Śnieżnicki PK -> schronisko PTTK na Śnieżniku -> Marcinków -> Trzebieszowice -> Góry Bardzkie -> Bardo Śląskie -> DOM
60km, 4080 metrów w górę

Dzień zaczął się zimno i szybko ;). Z wypoczęciem raczej średnio. Zwłaszcza, że rano bez śniadania - zimno no i szkoda czasu, chciałem szybko dotrzeć w miejsce, gdzie mogę legalnie przebywać. Tak więc z samego raaaana uphill. Podjazd i podjazd i podjazd aż do Schroniska. Gdy wpadłem w rytm szło bardzo ładnie, miejscami kryzysy, miejscami kamerdolce robiły swoje. Wreszcie osiągnąłem schronisko na Śnieżniku, podczas gdy mieszkańcy ów dopiero wstawali. Podładowanie komórki, gdyż znów rezerwy. I rzut oka na mapę, planowanie. To było już prawie pewne - zepnę się, nie dam się i wrócę w piątek zamiast w sobotę! :D. Przynajmniej taki był plan. Zjedzone, podładowane. MP3 na uszy i wyrywam się ze schroniska czym prędzej połknąć zjazd, którego część przed chwilą pokonywałem. Jeszcze krótki serwisik hamulca. Żwawo w dół do muzyki, kolejne odpryski na ramie od wzburzonych prędkością mego bolidu kamieni. Odpadające z mrozu dłonie (wspominałem, że wcześniej podczas wyjazdu zgubiłem jedną z rękawiczek? :P genialnie. Druga [lewa] została, będzie w kuchni do łapania garnków :D. Akcent rowerowy, hell yeah!). Skopałem trochę trasę i musiałem robić trawers przez szczyt, gdzie zamiast mężczyzn (Ci schodzili z piwkami w dół) wiatrołomy wycinały dupnymi siekierami kobiety :P. Także strzeżcie się! Zmiany nadchodzą :D.

Dopadłem czerwony, który wcześniej zgubiłem i gnałem dalej, czasem pokonując podjazdy. Potem w sumie więcej było podjazdu niż tego zjazdu :P. Ale generalnie tempo bardzo żwawe. Ominąłem Czarną Górę i pognałem terenem do szosy 392, którą przeciąłem zaliczywszy po drodze kolejną glebę tego wyjazdu ;). Tam złapałem żółty pieszy. Niesamowicie piękny szlak, wszystko rozległymi polami, z mega widokami na niższe partie gór, widoczne także wyżyny które powoli schodziły w równiny. Widok w każdą stronę zapierał dech w piersiach. Kiedy osiągnąłem najwyższy szczyt zrobiłem panoramę i pojechałem dalej - zjazd z takimi widokami nie był zbyt bezpieczny ;). Później już bardziej interwałowo aż dorwałem się do czerwonego rowerowego, który gdy już skończyły się podjazdy i zaczęły zjazdy do Trzebiszowic - okazał się FANTASTYCZNYM szlakiem.

Otóż i wspomniana panoramka:


W Trzebiszowicach przerwa na loda, zgubienie legitymacji i robienie kanapek, planowanie. Dalej czekał mnie asfalt, mniejszej lub mniejszej jakości - zielona trasa rowerowa. Podjazd, podjazd, podjazd, podjazd. Nie muszę mówić jaka była to katorga z takim bagażem, takim dystansem w nogach i na laćkach 2.4 i 2.5. Ale wiernie lub niewiernie parliśmy do przodu z nadzieją, że to się skończy i zacznie się chociażby teren... Już niech będzie pod górkę, ale nie szosą. Tak oto po wielu metrach w pionie i z myślami, że to tutaj Lang powinien organizować Tour de Pologne a nie robić bezsensowne rundki wokół Zameczku, dotarłem do DK46. Tam wreszcie Góry Bardzkie miały pokazać na co je stać, a ja miałem dorwać czerwony rowerowy i wreszcie - teren! Niestety dużo było tam podjazdu ;). Ale raz po raz ruszając korbą z nogami niczym flaczkami - parłem do przodu. Czas uciekał, a mi wydawało się że jestem mocno w dupie z trasą. Okazało się jednak, że to znów niedokładność mapy i nagle moim oczom okazało się rozwidlenie szlaków które oznaczało dla mojego zmęczonego organizmu tylko jedno - ZJAZD :D. Finalny, królewski zjazd prosto do Barda Śląskiego, gdzie miał zakończyć się mój sudecki wyryp. Zjazd wypaśny i superaśny. Pełen achów i ochów i szybkich zakrętów. Niestety, generalnie rzekłym że nudny ;). Tylko mi sprawiał radość bo z tymi bagażami jechało się go całkiem OK. No i mogłem szybko sunąć w dół na pociąg i po Browarek ;). Chociaż i tak nie do końca dało się dokręcać prędkości bo na blacie łańcuch skakała po 4 kilometrach w pionie tego dnia mój krzyż nadawał się tylko do wymiany.

Ale dorwałem się do centrum, zjazd na "dworzec", po drodze sklep. I jeszcze pomoc napotkanemu kolesiowi, który nie miał czym wina otworzyć (korkowane), to nax nagle wymyślił że jego pompka nadaje się do tego lepiej niż idealnie :P. Opatentuję.
Dorwałem się do kibla w kierunku Wrocław Główny. Przede mną znów ponad 5godzin podróży, kilka przesiadek, część trasy na podłodze. Ale grunt że przejechałem :).

Z Wrocławia część trasy z bikerem na ładnym Krossie. I część trasy z podchmielonym jegomościem, który uraczył nas historią swojego życia =D. W Gliwicach spotkałem się z Tą, dla której te kilka dni zostały tak bardzo napięte w harmonogramie i dla Której cały ten wyjadz tak bardzo został skrócony :).
Po kolejnej przesiadce stacja docelowa. W Zabrzu pełen wigoru (taa :P) poskracałem sobie trasę chodniczkami, "mknąc" do domu :).


Podjazd pod Śnieżnik. Każdy powód dobry żeby stanąć, na przykład zdjęcie :P bo nie żeby ten wodospadzik był jakiś wyjątkowy :p


Fotka spod Śnieżnika ;] to w mordzie to lizak-nagroda :P


Wiele patoli i gałęzi chciało się ze mną zabrać, oj wiele :P


Highroller pięknie wgryza się w glebę. Tylko szkoda, że to tak spowalnia człowieka


Pola, tym razem polskie :) wcale nie nudne, takie widoczki, takie powietrze!


Asfalt i kapcie. Awrrr


Widoczki ze zboczy Gór Bardzkich :) już powoli płasko


Bardo Śląskie, finisz =)


ROGACZE! :D

Sudety podsumowanie :P

Piątek, 20 sierpnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Wyjazdy
Sudety przejechane. Może nie tak dokładnie jak planowałem, ale jakoś tak wyjazd trochę zmienił swe oblicze :). Tak czy siak wyryp chciałem, wyryp miałem. Sprzęt spisał się doskonale (może poza skaczącym łańcuchem, ale z tym to po prostu trzeba coś zrobić. A i blatu niezbyt dużo używałem :P). Organizm hm. Najgorzej było z krzyżem, odpadającym czasem masakrycznie. To był najgorszy element podjazdów. A potem już zjazdów, płaskich, leżenia, siedzenia - wszystkiego. Ben Gay pomagał tylko na chwilę, i to też nie za każdym razem. Mięśnie bolały pod koniec.

Najgorsze było natomiast wyczerpanie organizmu pod wieczór, prawie codziennie ostatnie kilometry był bardzo ciężkie. Wypłukany z minerałów, bez czasu na odpoczynek, ze zwiększającymi się ilościami podjazdów. Wstawałem wcześnie rano i jechałem.

Orientacyjnie planowałem dwa tygodnie, zrobiłem to w 5 dni. A to wszystko przez motywację ;) miało być 6, a udało się nawet urwać jeszcze pół dnia. I fajnie. I wiemy, że Sudety na rowerek bardzo fajne, z paroma wyjątkami i uwagami :P.

Dziś błoto już zmyte, rower po serwisie, ja wypoczęty. I teraz człowiek żałuje, że tak się śpieszył ;). I powyżej trzech dni na bajku w górach to do dupy samemu...

Statystyki.

- około 10 gleb? :p
- kilkanaście konarów w kołach
- 0 kapci (a tachałem trzy dętki..)
- 0 poważnych serwisów
- 0 awarii sprzętu
- trochę stłuczeń, w cholerę zadrapań
- jeden ból głowy :P
- 3 browarki + browarki pociągowe
- mokre buty od początku do końca
- dupsko suche! Spodnie są genialne :D
- zgubiona rękawiczka
- 7 herbat, dwa chleby, 1 liofilizat, dwa obiady, 6kielbas, kilkanascie litrow wody, kilka izotonikow, kilka czekolad, kilkanascie batonow
- jeden płatny nocleg (10zł)
- 12,5 godziny w pociągach
- 250 km
- 12 900 metrów podjazdu

Może komuś się przyda - ekwipunek:

Pod kierownicą: namiot Hannah Troll S (3kg)
W podsiodłówce: dętka, łyżki, toolkit, skuwacz, zapasowe ogniwa do łańcucha, linka przerzutki, zipy, nóż, palnik Campingaza, zapasowe baterie do czołówki i lamp, olej. Pompka przy ramie.
Plecak: bukłak 2L, śpiwór (Alpinus Fibrepro 1500 - 1,3kg), ręcznik (nast. razem nie biorę, tylko jakąś małą mikrofibrę), kubek, menażka, szczoteczka do zębów, pasta, dwie dętki (nast. razem bez-tylko w podsiodłówce. Chyba :P), karimata (10mm, z ALU), pusta/półpełna butelka z wodą, aparat, napalm w tabletkach, napalmokuchenka jednorazowa :P, nabój Campingaza, chwytak do naczyń, sztućce, czołówka, mapy, ładowarka do telefonu, ładowarka do aparatu, ładowarka do akumów do lamp (nast. razem na taką trasę bez - i tak nocleg przed zmrokiem, raczej), szmata do bajka, beznyna, szczoteczka do napędu, MP3, worki, srajtaśmek, chusteczki nawilżane (a.k.a. prysznic :P).
Żarło: 3 liofilizaty (2 zostały-krótszy wyjazd, oszczędzałem :P), 2 gotowe porcje makaronu itd, dwie czekolady, kilka batonów, 1 izotonik, herbata, cukier, sól, chleb, szynka, salami, serek, konserwa turystyczna, ser topiony w plasterkach, duże opakowanie LuGo.
Ubranie: spodenki + drugie na sobie, kalesony termiczne do chrapania :P, koszulka oddychająca (na sobie cały czas), koszulka rowerowa (nast. razem nie biorę), bluza rowerowa, kurtka przeciwdeszczowa, 4 pary skarpetek bajkowych, rękawiczki (a potem rękawiczka :P). Szkła w okularach żółte cały czas, bez zapasowych

Sudety Challenge - dzień 4

Czwartek, 19 sierpnia 2010 · Komentarze(1)
Kategoria Wyjazdy
PTTK Pasterka -> PN Gór Stołowych -> Szczytna -> Góry Bystrzyckie -> Bystrzyca Kłodzka -> Międzygórze -> Śnieżnicki PK
65km, 2030 metrów w górę

Dzień rozpoczął się ospale, długo leżałem i odpoczywałem, spakowałem wszystko dopiero przed 9 i udałem się na śniadanie do cywilizacji - do środka schroniska. Tam dużo szamania, planowanie kolejnego wyrypanego dnia aby wracać na Śląsk w sobotę. Byłem ciekaw realności tegóż planu.
Wyjechałem i od razu trafiłem w strumień, zarówno z góry jak i z dołu. Dużo wmordęwindu na otwartych przestrzeniach, do tego odczuwałem zmęczenie ud. Pomijam tu krzyż, który bolał mnie od pierwszego dnia, do dziś mój umysł wie, że ma nawet o tym nie myśleć tylko przeć do przodu =P.

Monotonia troszkę, ale wreszcie wjechałem w coś co osłoniło mnie od wiatru. Przemykałem żwawiej między skałkami, czasem zjeżdżając w kierunku niektórych. Zaliczyłem też "Rogacza" o wzroście 689metrów, nie mogłem się powstrzymać :D. Przynam się też uczciwie że obsrałem Park Narodowy =P. Zgorszonych przepraszam :P.

Po podjazdach nadszedł czas na długi zjazd asfaltem/szutrem. Żwawo minęła droga do Szczytna, gdzie uzupełniłem zapasy i dobity wagowo udałem się gdzieś w plenerek zjeść. Zaczął się długi podjazd, kiedy postanowiłem po dłuższym czasie wreszcie stanąć i zrobić normalne jedzenie - zaczęło lać... Nie było jak za bardzo robić am, ani gdzie się schronić. Tak więc z karimatą pod dupą, na plecach i nad łbem osłaniałem się od deszczu i marzłem sobie, marnując drogocenny czas. Do tego cierpiał przy tym mój krzyż, który plecaka i podjazdów miał już dość. Gdy przestało lać skierowałem się w dalszą drogę w górę. I w górę. I w górę. I w sumie byłem święcie przekonany, że wjeżdżam jakoś od dupy strony na Mt Everest. Jakież było moje zaskoczenie gdy WRESZCIE wdrapałem się na coś co wydawało mi się końcem podjazdów tego dnia, i zaczął się zjazd. Źle popatrzyłem na mapę i to był ten cały zjazd, na który czekałem. Rozczarował, bo po kamerdolcach i mnie męczył. Niedługo potem w promieniach słońca siliłem się liofilizatem i innymi dobrymi rzeczami, aby jakoś dobić swe ciało energią. Rzut oka na mapę i padł kolejny durny pomysł - dojadę na pole namiotowe pod Śnieżnikiem. Gdy po pewnym czasie tego przydługiego popasu popatrzyłem na zegarek, zaczęło mi się bardzo śpieszyć... :/


Znów podjazd (bezendu, bezendu, bezendu bezeeeenduuu...), którym dopadłem zielony rowerowy wzdłuż rzeczki Bystrzycy (wolałem zielony niż czerwony, który wiódł drogą o nazwie "Wieczność" :P psychologia.). Dokręcałem ile było sił w nogach, mknąłem szutrem i łykałem spore ilości błota. W Bystrzycy pojawiłem się więc szybko, ale z lampką rezerwy bijącej mnie po gałach. Odwiedziłem dwa sklepy pytając o Powerade'a, ale nieciekawe miny ekspedientek nie wróżyły sukcesów w tej kwestii... Pognałem dalej do Bystrzycy Kłodzkiej, którą pokonałem jak najszybciej się dało (wciąż bez powodzenia w polowaniach na izotonik. I do teraz nie wiem czemu nie kupiłem wtedy wody), jakoś dziwnie się w tym mieście czułem. Choć ładne. Poszukiwania wyjazdu z centrum i Sudeckiego Szlaku Konnego, aby skrócić drogę i nie jechać asfaltem. Szlak odnaleziony, ale teraz wiemy że ten wybór to był błąd ;). Szlak prowadził przez pola, drogami zrytymi przez traktory. Koła mojej krówki fullki ledwo obracały się w tym gnoju (no dobra, gnoju tam nie było ale konsystencja podobna :P). Niesamowicie lepiący się rodzaj błota. Myślałem, że w piastach to ja mam kwadraty, albo że coś ciągnie mnie do tyłu... oO. Do tego z nieba naparzała mocna latara, natomiast w bukłaku rezerwy... Gdy dorwałem się wreszcie do jakiejś dróżki, postanowiłem olać dalszą część tego szlaku konnego i rwać do Wilkanowa po wodę i dojazd do Parku asfaltem.

Wtedy już na dobre zaczął się podjazd. Do Międzygorza wtoczyłem się z ekstremalnie małą prędkością, na młynku w miejscach, gdzie nie powinno wcale go być. Lekki zryw sił w centrum co by się nie pogrążyć bo ludzie patrzą, potem kolejne zrywy "bo już przecież tak blisko i będzie pole!". Stromy podjazd i oto jestem! Oto jestem. Oto jestem ja, Merida ale nie ma pola namiotowego. Kwa. Jest parking. I tyle, totalne zadupie. A od dawna jestem już w Parku Narodowym, kończy mi się asfalt i zaczyna główny szlak turystyczny na Śnieżnik. Trudno, jadę dalej bo widzę na mapie że jest wiata, a prowadzi do niej droga dojazdowa do schroniska, miły szutr i kamyczki. Podjazd once again. Dotarłem na miejsce, szukam wiaty, skrajnie wyczerpany. Nie, tu także mapa sygnowana wydawnictwem ExpressMap dała dupy, po raz kolejny podczas tego wyjazdu. Nie ma żadnej wiaty, tylko jedna ławka i pozostałości po ognisku. Olewam, nie mam sił jechać dalej a zrobiło się już prawie ciemno. Rozkładam namiot, chowam rower i zbieram gałęzie na ognisko bo jestem głodny niczym wilki, które pewnie siedzą i patrzą się co ja durny robię.

Wizja mandatu przyspieszyła moje przygotowania do ogniska, które z wielkimi trudnościami udało mi się wreszcie rozpalić. Małe, jak zawsze w górach bo po co palić duże skoro do małego można bliżej podejść :). Grzejemy kiełbaskę, jakąś starą suchą bułkę znalezioną na dnie plecaka (co będę wyrzucał :P). Wtedy z oddali słychać quady strażników. Zrezygnowany piekę dalej kiełbaskę, bo co mam robić? Podjechali, poświecili, pogadali, pojechali dalej. W tym momencie nie miałem pojęcia czy zostawili mnie na później czy po prostu olali. Stresu było więc w cholerę, klnięcia sobie w twarz także. Telefonu nie było bo nie. Był tylko księżyc zachodzący powoli nad Śnieżnikiem, mnóstwo gwiazd, błyskawicznie zgaszone ognisko i czmychnięcie do namiotu, bo w dolinie i przy strumyku było już bardzo zimno. W namiocie jeszcze czekolada i już sen, słuchając przechodzących nieopodal turystów, których ledwo słyszałem przez ów strumyk. Oj niemiło i niełatwo mi się zasypiało. Zwłaszcza, że spodziewałem się wizyty strażników.

Na szczęście - przyszedł sen a strażnicy nie. Widać wyglądałem nieszkodliwie. Zresztą kurna kłóciłbym się! :P. Co nie zmienia faktu, że był to jeden z głupszych noclegów w moim życiu. W nocy poniżej 5 stopni ale ciepły śpiwór ratuje sytuację. Tylko cięzko z niego wyjść ;) a wychodziłem przed 5 rano, żeby szybko się zebrać.


Rowerowa wizja Stołowych. Przynajmniej wiadomo skąd ta nazwa :P


Sporo rzek miało taki kolor, ja nie wnikam :P


Powinienem to opatentować


<3 69 =P


Bystrzyca Kłodzka



Szlak kuński, kwa mać :P



Błotko prosto z pola


Pole namiotowe -_-


A oto moja miejscówka

Sudety Challenge - dzień 3

Środa, 18 sierpnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Wyjazdy
Mieroszów -> Góry Suche -> Czechy -> Radków -> PTTK Pasterka
55km, 2960 metrów w górę

Zerwałem się niedługo po 5, jednak wyjazd później z racji śniadania w bardziej cywilizowanych warunkach (stół :P). Dojazd do Mieroszowa i stamtąd wjazd w Park Krajobrazowy Sudetów Wałbrzyskich, które przypadły mi do gustu. Na żółtym szlaku GENIALNE miejscówki na obóz... Kolejny dzień, gdy miejsce dużo lepsze na obóz znajduję niestety za późno :P tylko jak tu szukać i szukać skoro chce się już usiąść i zjeść, a nie wiadomo co przed nami :). Niestety mapa ów genialnych wiat nie widzi... -_-. Podjazd i podjazd i wreszcie jestem w schronisku PTTK Andrzejówka, położonym w genialnym miejscu, z mnóstwem szlaków rowerowych w jego otoczeniu. Wchodzę do środka z nadzieją na podładowanie niezbędnej Nam wieczorami (i nie tylko) komórki. Chciałem też coś z kuchni, ale jak to na moje szczęście wyjazdowe przystało - w schronisku brak prądu, kuchnia też nieczynna :P. Pozostało wziąć herbę i siąść nad mapą. Musiałem szukać prądu, a nie było z tym łatwo. Pojawił się pomysł dużego przyspieszenia, jeszcze większego nadrabiania czasów i dostania się tego dnia w Góry Stołowe, gdzie mnie nigdy nie widzieli, a co dopiero z Meridą :). W ogóle z planowania wynikało, że jeśli zepnę poślady to tęsknotę utnę dużo wcześniej niż planowałem ;). W drogę zatem, zapakowano co rozpakowano, wody ze schroniska nabrano i wyruszono.

Plan był żeby uderzyć w zielony rowerowy i jechać nim na wschód. Tempo bardzo dobre, w głowie myśli o spotkaniu. I to przez pośpiech na jednym ze zjazdów przegapiłem oznaczenie i źle pojechałem, robiąc sobie pętle i lądując niemal znów w schronisku... Obranie innej drogi i "szybki" powrót na zielony, tam znów się gubiłem bo brakowało oznaczeń. Częste rzucanie roweru w krzaki i poszukiwania. Czasami zadanie ułatwiały taśmy z MTB Challenge, które niedawno odbyło się w tych rejonach. Zresztą po trasach Sudety MTB Challenge dane mi było jeździć całkiem sporo. Odnaleziony zielony pozwolił na spokojne kierowanie się w stronę granicy do zielonego pieszego, który czasem był moim głównym szlakiem (ale wciąż się nie lubiliśmy :P). Wdrapując się na Czarnocha ujrzałem pierwsze promyki słońca od bardzo dawna ;) aż uwieczniłem na zdjęciu z wrażenia. Mały popas w nielicznych promieniach słońca i dalej, ku rozwidleniu szlaków, gdzie planowałem skrócić sobie drogę i pooglądać jak to się ma z tymi szlakami rowerowymi u Czechów.

W chwilę po rozkręceniu skoku i wjechaniu na niebieską czeską trasę rowerową, poczułem się jak w innym świecie. Nagle stan drzew dużo lepszy, szlak genialnie przygotowany pod rower, wspaniale zabezpieczone ściany skalne, zbocza. No aż mi było głupio i (licznych! Jedyni rowerzyści jakich spotkałem byli Czechami, Polacy co z Wami : <. Pomijam fakt, że w polskich górach spotkałem 1 [jedną] osobę przez cały wyjazd) napotkanych rowerzystów witałem słowem "ahoj" zamiast naszego polskiego cześć...

Pogoda zrobiła się przepiękna w chwilę po minięciu granicy. Wyszło słońce, na niebie widniały też przepiękne duże obłoki chmur, moim oczom ukazały się niesamowite widoki na czeskie wzgórza i wyższe góry widoczne w oddali. Genialna zieleń, rozległe tereny w idealnym stanie. Jedna wiocha, druga wiocha. Jechało się świetnie. Aż zapragnałem muzyki i na otwartych terenach gdzie moje oczy błądziły w każdą stronę, wyciągnąłem z plecaka MP3 :). Cud, miód i orzeszki, choć organizm trochę zmęczony.

Wreszcie dojechałem do Bozanova i skierowałem się w stronę granicy i Radkowa, gdzie wjechałem na Szosę Stu Zakrętów i gryzłem asfalt aż do O.O.Ś. Wrota Pośny, na parkingu spostrzegłem że skala mojej mapy zrobiła mnie w bambuko i trasy rowerowe wcale się nie łączą, robiło się późno a podjazd szosą dał w dupę, nie chciałem objeżdżać tylko skrócić jakoś drogę - padło na żółty szlak, który był stromy ale krótki. Postanowiłem że wolę poprowadzić i szybko mieć z głowy. Chciałem to szybko myknąć bo to teren Parku Narodowego a do tego jeszcze ten cały akronim O.O.Ś., którego rozwinięcie poznałem dopiero potem.. Obszar Ochrony Ścisłej. Zaczął się więc żółty, stromawy podjazd pokonany żwawym tempem i nagle skręca w lewo. O kurwa. Niewiele brakowało tam do pionu, a do pokonania dano mi skalne bloki i jebitne skalne telewizory. Droga wydawała się nie mieć końca a ja za każdy metr, gdzie mogłem stabilnie stać i zdjąć rower z barków błogosławiłem całym ciałem. Bez przerwy bo bałem się dość obfitego w zera mandatu, parłem do góry modląc się żeby nikogo nie spotkać. Merida na plecach, w rękach, targana po kamieniach żeby tylko wejść kolejny metr do góry. Skrajne wyczerpanie, co chwilę się ślizgałem, rower leciał z rąk. Nie wiem co bardziej bolało, uda od jazdy czy ręce i barki od noszenia, pchania, ciągnięcia. Kiedy myślałem, że to kolejna trasa "BEZENDU", wreszcie pojawiła się normalna trasa. Umarłem, ale musiałem jechać dalej. W myślach było, że teraz fajny zjazd do schroniska i jakakolwiek forma noclegu (bo czy namiot wolno rozbić nie wiedziałem). Ale Góry Stołowe postanowiły dać mi kolejnego kopa w dupę i do schroniska jechałem nudnym szerokim szlakiem przez pola, oczywiście pod górkę. Dużo później niż zakładałem wtoczyłem się do Schroniska, gdzie mega uprzejma Obsługa poinformowała, że namiocik jak najbardziej można rozbić. Polać Im! A propos polania - zmęczony i wypruty z sił i chęci do jazdy, spytałem od niechcenia czy mają piwo. "Jasne". Lekko rozochocony spytałem po ile "5zł". Totalnie zorgazmowany rzuciłem żartem - to może jeszcze Żubra macie? "Tak mamy". Gdy wstałem z podłogi krzyknąłem pełne wigoru "TO PROSZĘ DWA" i udałem się na miejsce wiecznego spoczynku za schronisko :P.

Namiot rozbity, chłodno się robiło więc się poubierałem. Komórka poszła do ładowania a ja wziąłem się za robienie jedzenia. Wrzątek nawet darmowy mieli!!! Wszystko szamane pod namiotem, w oddali jakieś religijne pierdolenie z okolic ogniska, bo jacyś niepełnoletni obrońcy krzyża przyjechali. Na szczęście potem zaczęli śpiewać normalne piosenki. Próba wyprania odzieży, próba wysuszenia (nieudana bo w nocy i nad ranem popadało, i wilgoć była spora), ja sam udałem się pod prysznic gdzie przeżywałem orgazm za orgazmem i dowiadywałem się o kolejnych ranach kłutych, szarpanych czy też ciętych, jakie powstał na moim ciele i dawały o sobie znać pod naporem ciepłej wody. Potem szukanie zasięgiu i rozmowa z Moim Naczelnym Motywatorem, który został na Śląsku ;). Następnie trochę planowania, dorwałem się też do pisania małej relacji na kartce i wreszcie śpiurkać. Zmęczony masakrycznie, jutrzejszy dzień planowałem także bardzo ambitnie, ale planowałem też wreszcie się trochę wyspać :P


Ochoczo nastawiony do dnia. ..chyba :P


A prądu dla nas nie mieli : <


Moja membrana :D


Widoczek na schronisko


A tu był ładny widoczek więc nawet uwieczniłem Meridę. Nie wiedziałem tylko że niedługo znów będę mógł ją stamtąd uwieczniać :/


Znalezione =P


Miejsce pierwszych promieni :P


Serwisik. Myślałem że to coś z przednim heblem więc zdjąłem koło czym rozstroiłem sobie idealnie zrobiony hamulec na parenaście następnych kilometrów. A okazało się, że to jakiś kamień utkwił w oponie i uderzał o ramę...


Czeskie strony :)


Czeskie strony, czeskie pola. Nie mogłem oderwać oczu. I jak ciepło się zrobiło! Mrrr. I sucho :p


Gdy byłem ubrany w oczojebną pomarańczową kurtkę a na plecaku miałem oczojebny różowy (dzięki Alpinus... :P) pokrowiec przeciwdeszczowy, WSZYSTKIE krowy czy inne byczki lampiły się na mnie niemiłosiernie. Caaały czas, podążając za mną łbem :P. Czułem się TAKI sławny! (:


Te widoczki mnie zakoffały :P


O.


Żółta masakra Meridą mechaniczną


Żółta masakra Meridą mechaniczną


Domek za schroniskiem (genialnym! polecam.)


Moja suszarnia :P

Sudety Challenge - dzień 2

Wtorek, 17 sierpnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Wyjazdy
Przełęcz Okraj -> zielony graniczny -> Chełmsko Śląskie
40km, 2000 metrów w górę

Pobudka przed 5 rano i zwijanie sprzętu. Zimno, mokro i śpiąco. Na sam początek miłego dnia dalsza część podjazdu do granicy. Rześkiego, dość =P. Na Przełęczy Okraj melduję się niedługo po wyruszeniu. Chciałem do schroniska, podładować sprzęt i pobrać wrzątku aby zjeść jakieś spóźnione śniadanie. Ale schronisko pozamykane na cztery spusty, jakby od lat było nieczynne :P. Zresztą całe to przejście graniczne to jedno wielkie miasto duchów. Sklep chyba dawno towaru nie widział. Nie było więc co tam długo siedzieć, zwłaszcza że pogoda bardzo szybko się popsuła (przywitało mnie rano czyste niebo), przyszły chmury, mgła i mżawka. Rzut oka na mapę i już wiedziałem, że tego dnia smaczek czyli wspinaczki i zjazdy szlakiem granicznym, poprowadzonym wierzchołkami gór. Krówka fullka, jej gumki-ciągutki i (nie)dzielny dżokej ruszyli więc zielonym. Szlaczek mrr, wszystko w siodle i bardzo miłe do jazdy. Tylko widoków brak, bo ledwo widać po czym się jedzie :P. Zimno, mokro i nieprzyjemnie. Tak mijał czas, aż brakować zaczęło zapasów, skręciłem więc do wsi i zakupiłem przedziwną i przeohydną wodę mineralną, chlebek i zwyczajowe kalorie w czekoladzie. Z wiochy wybyłem czerwonym rowerowym ponownie do granicy, złapać ponownie mój zielony szlak. I tu zaczęła się kilkugodzinna katorga.

Szlak jak w Bieszczadach, totalnie zapomniany. Przywitał mnie MEGA wypaśnym błotem, gdzie zaliczyłem kilka gleb, nie wiedząc i nie widząc gdzie w ogóle jadę. Szerokość "szlaku" była równa połowie szerokości kierownicy krówki fullki, o wygodzie jazdy nie było więc mowy. Duży plecak także nie ułatwiał zadania. Szlak pełen błota, wody, powalonych drzew, krzaków rosnących wszędzie. Ale to był dopiero początek. Potem szlak przestał istnieć, tylko co pewien czas na losowym drzewie widniało oznaczenie, ale czułem się jak w przeprawie przez las. Nie było gdzie uciekać, więc brnałem tak BARDZO powoli, bijąc kolejne razy rekordy w ilości przekleństw na sekundę kwadratową. Sporo było w tym wszystkim podejść, co tym bardziej mnie demotywowało. Pogoda także nie poprawiała nastroju, wciąż mokro i nieprzyjemnie. Całe ciało miałem już pokłute, poobdzierane. Rower oblepiony błotem, liśćmi. Tu i ówdzie powtykane co kilka metrów jakieś gałęzie. Masakra ta ciągnęła się bez końca a kolejne spojrzenia na mapę oznajmiały iż tego wyrypu jeszcze trochę... W życiu nie widziałem dłuższego "trocha" :P. Po drodze trafiały się jeszcze z 3 odcinki, które zryte przez samochody leśników były krainą błota i rozkoszy. Odcinki, gdzie całkowicie gubiłem szlak i zostawiając Meridę w błocie chodziłem w różnorodne ścieżki i szukałem oznaczeń, wreszcie jebiąc to totalnie i jadąc na własne wyczucie.

Wreszcie jednak zobaczyłem w oddali DK numer 5. Cel widoczny lecz słabo osiągalny, do pokonania jeszcze parę hektarów pokrzyw o wzroście dwóch metrów i jedna wodna przeprawa. Nie wiadomo było gdzie oni w ogóle widzą tu jakiś szlak, zero wydeptania, ZERO ABSOLUTNE. Ten szlak nie istnieje. Zamiast pokrzyw postanowiłem po raz kolejny przyjąć na klatę pokopanie prądem z ogrodzenia i przeprawić się sąsiednim polem. Tak więc testując kolejny raz odporność tylnej zmieniarki XT na roślinność, dotarłem do rzeki. Przede mną kolejny myk przez ogrodzenie i...most. A raczej to co zostało z tej pewnie przedwojennej konstrukcji oO. Dwie mokre i śliskie belki. Ja, plecak i SPD-ki? Niee... Postanowiłem poszukać zejścia do rzeki i wjeb... się w nią tak jak stałem, w końcu w butach i tak było już mokro :P. Tak oto kilkadziesiąt metrów dalej jak ten dzikus wyłoniłem się z puszczy i podzieliłem przez telefon wrażeniami, odpoczywając i klnąc na przygranicznym parkingu :P.

Lubawka, DK5.
Chciałem ambitnie dalej jechać granicą. Plany me zmieniło spojrzenie na mapę, to wszystko wyglądało tak samo. Nie chciałem tego przeżywać ponownie, bo to była tylko strata czasu i energii, o najważniejszym - ochocie do jazdy - nie wspominając. Zresztą gdy ruszyłem w dalszą drogę i zobaczyłem że oznaczenie szlaku zielonego widnieje na przydrożnym drewnianym kiblu a następnie gubi się w masie krzaków i innych traw czy drzew - stwierdziliśmy z krówką solidarne "pierdole zielone" i dając popis równy utworom Mozarta, poszumieliśmy laćkami sunąc po DK5 w kierunki centrum i odbicia Międzynarodowym Rowerowym na Chełmsko Śląskie i do granicy. Tam odbicie znów na zielony, który trochę po drodze gubiłem bo prowadził przez jakieś dziwne pustkowia i tak oto dotarłem znów do granicy, do czerwonego i do wiat turystycznych. Foch na nie i zjazd trochę bardziej na wschód, gdzie znajduję następną wiatę położoną już trochę lepiej, choć wciąż zaraz przy szosie, na widoku. Nieprzyjemnie, ale zaczynało porządnie lać a ja miałem już dość, sprzęt także wołał małe "muuuuu" o minimalną choćby ilość oleju.

Obóz rozbito na łądnej wiacie, namiot bez tropiku. Szybko zabrałem się za małe ognisko, które i tak dało w cholerę dymu bo wszystko mokre. Wreszcie ciepła herbata, dobre jedzenie, kiełbaski z ognia. Niebo! Szybki serwis (czytaj: benzyna i olej, plus troche czyszczenia goleni i napędu z roślin), przepakowanie, próba wysuszenia mokrych rzeczy (i w tym momencie wkładki do moich SPD zmieniają kształt od ognia :P) i od razu w kimę, gdzie doznaję jeszcze kilku schizów gdy parę samochodów zajeżdża na pełnych obrotach na parking przed wiatą, trzaska drzwiami i odjeżdża z boksowaniem kół. W końcu zmęczenie bierze górę.

Przełęcz Okraj, zamknięte schronisko, sklep i brak wyraźnych oznak życia :P


Napotkana wiata daje chwilę odpoczynku od ulewy, wiatru i zimna. Suszenie i szybkie jedzenie. Krótki serwis bajka


Zielony szlak graniczny, masakra. Masakra. MASAKRA.


Zielony to nie będzie tego dnia dobry kolor


:*


:~ :/


Ta. Weż po tym przejdź z rowerem. No lepszego zakończenia naszej przygody z zielonym szlaczkiem być nie mogło


Ulanowice (Podlesie) - PRZEPIĘKNE miasto, polecam gdy ktoś bedzie w okolicy :)


Miejsce okupowane na czas nocy, a.k.a. nocleg