Wpisy archiwalne w kategorii

Wyjazdy

Dystans całkowity:3392.00 km (w terenie 1155.00 km; 34.05%)
Czas w ruchu:168:43
Średnia prędkość:18.26 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:39824 m
Maks. tętno maksymalne:186 (93 %)
Maks. tętno średnie:132 (66 %)
Suma kalorii:16156 kcal
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:65.23 km i 3h 44m
Więcej statystyk

Babia dzień 3 - Beskid Mały

Niedziela, 7 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Dzień trzeci zaczął się od zjazdu, później w miarę równo, trochę podjazdów. Na jednym z nich minęło nas dwóch golinogów. Zerwałem się więc za Nimi, patrząc jak stopnie, korzenie i kamienie Ich pokonują :P. I w sumie się zawiodłem, bo technicznie bardzo ładnie. Ale odskoczyć się nie udało ;>. Miło się tak porównać do leciutkich XC i chłopców bez plecaków :P. Dobry kawałek dalej stanąłem i poczekałem na swoich :). Dalsza decyzja to kontynuacja głównymi grzbietami aż do okolic góry Żar, gdzie miał nastąpić zjazd. I ten zjazd właśnie jest najważniejszym wydarzeniem dnia :P. Ktoś porobił tam fajne bandy, wygładził odpowiednie fragmenty trasy. No bajka. Odchodziło w lewo jeszcze kilka fajnych szlaków, gdzie było widać, że też ktoś działał, ale nie było czasu ryzykować gdzie wypadniemy. Zwłaszcza, że sam żółty szlak był świetny. Na asfalcie obranie kierunku Żywiec i już dalsza droga to nielubiane podjazdy przy jeziorku, gdzie była okazja aby pomarnować trochę bieżnika opon :).
A z choroby nie pozostał ani ślad, no może tylko cały czas chciało się pić i cały wyjazd (kolejny raz :P) miałem ochotę na schabowego :P.


Poranna grupówka :P


Starcie rożkami :P Przy czym nie każdy ów posiada :>

Dzień pierwszy, Dzień 2

Babia dzień 2 - Beskid Mały

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Rano asfaltem pod Beskid Mały, tam ugadanie się przy pewnym zakręcie i dłuuugie oczekiwanie na Przybyszów. Gdy dotarli, kierunek uphill, bo inaczej z tym pasmem na starcie się nie da :P. W ogóle miało być sporo interwałów, tak wynikało z mapy. No i się sprawdziło, po podjeździe fajny kawałek zjazdu, potem znów nabieranie wysokości. I tak w kółko, choć przeważały podjazdy ;). Zwiedzanie jaskiń, a tak to bardzo fajne szlaki. Mało kamieniste, praktycznie non-stop w siodle. Gorąc duży więc skorzystaliśmy z napotkanego prywatnego schroniska wydobywając wodę prosto ze studni :). Następnym wodopojem było mega źródełko przy którym miała być jakaś szopa ale znudziło się szukanie. Zresztą w tych okolicach jeśli dobrze pamiętam przesadziłem z prędkością mijając współtowarzyszy i niespodziewany kamerdolec spowodował wybicie, które zakończyło się lądowaniem kołem prosto w duży obiekt RTV. Momentalny snejk spowodowany zmiażdżeniem opony i dętki pomiędzy obręczą a głazem, katapulta przez mostek (na który nadziałem się wiadomą częścią ciała), upadek na otwartą dłoń i ryjem prosto w kamień. Fullface podczas pierwszego wyjazdu uratował mi prawdopodobnie dupę :). Jaja bolały i bolały, a ja leżałem. Plecak trochę oberwał, spodnie rozerwane, dłoń natomiast mocno stłuczona, co czułem podczas kontynuacji zjazdu i już przez cały wyjazd. Zrobiono mi ładną fotkę i po wymianie dętki zebraliśmy się. Kołami zaplecionymi w Bikershopie w Katowicach jestem absolutnie totalnie zachwycony. Mówię to teraz, kilka miesięcy po tej glebie, z innymi ekscesami na koncie ;). Chociaż fakt faktem, że brałem co najmocniejsze w takiej klasie, na czele z mosiężnymi nyplami, na których bardzo mi zależało.

Po zjeździe podjechaliśmy do lokalnego dziwnego baru (wieś Krzeszów, bodajże), aby zjeść coś podejrzanego i wypić już bardziej znane trunki. Ceny jak to w takich miejscach, śmiesznie niskie :P. Z tego co pamiętam wziąłem też kebaba, który no smakiem nie grzeszył, ale ceną też nie :P. Chciałem schabowego, wciąż go nie dostałem :D. Do sklepu po prowiant, maść na stłuczenia. I w drogę. Fajną traską, choć męczącą bo sporo podjazdu. Dzień powoli się kończył, rozglądaliśmy się więc za miejscem, w którym możnaby pozalegać. Padło na oznaczoną wiatę, dość jeszcze odległą, na górce Leskowiec. Która była swoją drogą punktem widokowym. Po długim ale dobrym podjeździe, bo wziętym z zadziorem, z ładną końcówką bez postoju, pojawiliśmy się na wypłaszczeniu pomiędzy głównym szczytem Leskowca a drogą do schroniska. Gdy po chwili zjawiła się reszta, podjechałem sobie szybko do schroniska po Powerade'a co by jutrzejszy dzień zacząć bez zakwasów, obaliłem przy kasie i pojechałem :P. Decyzja czy śpimy pod wiatą zależna była od jej wyglądu, skierowałem się więc na podjazdo-rekonesans. Obczajona, obfocona, zjazd po decyzję :P. Zaakceptowano, więc podjazd jeszcze raz ;).

Wiata bardzo fajna, choć mała, miejsce na ogień obecne, opału pod dostatkiem. Oporządziliśmy co trzeba, pościnałem sobie podkładkę pod moją minimalistyczną sypialnie (alumata :P), po czym zalegliśmy.


Widoczki ;)


Jeszcze jadę :P


Grupowo


iiii gleba :P. Nadchodzące i odchodzące fazy bólu :P


I głupkawa mina


Widoki z miejscówki do sapania [;

Dzień poprzedni, <a href="">Dzień następny</a>

Babia Góra

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Nocą, Wyjazdy
Podejście kolejne aby zdobyć moją ulubioną (i najczęściej odwiedzaną) górę, jaką jest Babia Suka. Nazwa nadana przeze mnie, gdyż musiałem czekać wieeeele lat, aby zobaczyć z jej szczytu coś więcej niż skały kilka metrów przede mną, czy jakieś widoki najbliższych dolin. Odczarowana została pewnego razu przy poświęceniu jednego z moich kolan, następnie kilka godzin później przez nocne wejście zaśnieżoną i oblodzoną Percią na wschód słońca dobiło resztek targu i tak oto cieszyć mogłem się perfekcyjnymi widokami (i trzaskającym mrozem :D).

Pomysł wjazu i zjazdu na rowerze był od dawna, gdyż tyle razy byłem tam pieszo, że chciałem zaliczyć ją także w ten sposób ;>. Próba pierwsza nie wyszła z powodu totalnego załamania pogody, próba druga to bodajże zaspanie lub jakieś inne czynniki typu praca, nie pamiętam już dokładnie. Trzecia próba miała miejsce w górach :P. I opisana jest dość dokładnie w notce pt. Niebieska masakra, gdzie szlak graniczny Beskidu Równego pokonał mnie błotem i gnojem, z moralami na poziomie -69 zarządziłem odwrót dnia następnego. Zresztą dobrze, bo nie miałem w ogóle hebli ;).

Podejście zatem kolejne zaplanowane było po 2 dniach w pracy, jechać miałem z samego rana. Drugiego dnia pracy obudziłem się jednak z dość ciekawą dolegliwością żołądkowo-wydostającą się :P. Zatrucie że hej, ból brzucha i częste debaty w towarzystwie WC Kaczki. Dzień w pracy umilało mi to znacznie, ale jeszcze lepiej zrobiło się na myśl, że rano przecież miałem jechać... Żarłem węgiel, piłem wygazowaną Colę (wg Google :P), dostałem też coś dziwnego od nadwornej lekomanki (dalej zwana Anią, dziewczyną, partnerką życiową czy też naczelnym spaczem na puszczanych przeze mnie filmach :P). Nie zmieniło to faktu, że po powrocie do domu odbywałem rozmowy także ze znaną mi bardzo dobrze moją prywatną WC Kaczką. Rano zresztą skręcało mi wnętrzności dalej, jedzenie nie bardzo chciało wchodzić, chciało za to bardzo szybko wychodzić.
Poirytowany zebrałem się jednak wcześniejszym popołudniem, mocno spóźniony, zmodyfikowawszy plany objazdu granicy na szybkie dostanie się do naszych Południowych Sąsiadów. Atak od tamtej strony wydawał się najlepszą opcją, na rowerzystów na szlakach patrzy się tam inaczej, szlak jest trudniejszy do zniszczenia (względy biologiczno-ekologiczne mam na myśli :P) rowerowo, łatwiejszy zaś do podjechania (wedle źródeł internetowych, nie dane mi było tam..no być :P).

W pociągu próbując trzymać organizm na wodzy zaobserwowałem, że najcudowniejsze opony na świecie, czyli Schwalbe Nobby Nic Evolution (pseudonim roboczo-praktyczny "Łoby Nic"), kolejny raz dały znać o swojej zajebistości. Na jednej z opon widać długie wyraźne przecięcie, a przecież czekała mnie (w założeniu) wyrypa po sekcji małego AGD i średniego RTV na zjeździe z Babiej... Szybkie szukanie przez telefon otwartego sklepu w Żywcu, gdzie mógłbym nabyć jakąś terenową oponę. Pociąg przyjeżdżał jednak już po zamknięciu wszystkich, chociaż w jednym zgodzono się zaczekać kilka minut. Jednakże opóźnienie, które gwarantuje nam PKP okazało się dla tego pomysłu zabójcze. Pożegnałem się więc z ostatnim cywilizowanym klopem poprzez krótką pogawędkę z PKP Kaczką, i wysiadłem.
W drodze do sklepu, w nadziei że może kogoś pojebało i na mnie czeka, zobaczyłem bikera na zjazdówce (przy monopolu, a jak! :D swój chłop). Zapytałem czy zna jakiś otwarty sklep, może Google nie dało sobie rady. Nie zdziwiła mnie odpowiedź negatywna, zdziwiła jednak natychmiastowa propozycja oddania mi swojej opony oO. Używanej, oczywiście, no ale kaman.

Przejazd przez Żywiec, dojechanie do kamienicy (w której mieszkali chyba sami rowerzyści oO w środku atmosfera jak w akademiku, sklepie rowerowym i monopolu jednocześnie - bajka :D). Dostałem oponkę, za którą zapłacić nie było sposobu, bez uciekania się do "wsadu bezpośredniego" ;). Krótka pogawędka, opona przytroczona do plecaka (niestety drutówka :P), w drogę do granicy, robiło się ciemno.

24 kilometry potem, w Korbielowie, montowanie lamp bo już na dobre się ściemniło. Przejazd przez mroczną granicę, uciecha iż tym razem obejdzie się bez wpychania bajka na Studenta, dalej asfalt już na Słowacji. Zjazd do mieściny, zredukowanie liczby oświetlenia w celu maksymalnego czajenia się. Wolałem uniknąć pytań gdzie ja się cisnę, jeszcze z zapadającą nocą. Do tego w niezrozumiałym języku :D. GPS uratował przed kluczeniem większym niż to potrzebne, zjechałem na leśną drogę. Minęła mnie jakaś straż, w ogóle nie zwracając uwagi (nawet dosłownie, blisko było :P). Przed dwoma innymi miejscami wyłączyłem światła i starałem się jechać po cichu :P. Mimo, że jak teraz sobie myślę to nie wiem jak się stara jeździć po cichu, to jakoś tak próbowałem :P. Wreszcie skończył się świat i zaczęła ścieżka w górę, szlak. Podjeżdzalny, lecz po chwili koleiny. Przerwa na foto i odkrycie, że żołądek mnie nie boli, a Kaczki w wydaniu leśnym szukać też nie potrzebuję. I nagle zacząłem się robić głodny, chciałem nadrobić dni bez jedzenia :P. Snickers, OSHEE, dziwna tabletka (tak co by nam się :P), i w górę. O dziwo mimo odwodnienia szło sprawnie, praktycznie wszystko w siodle, czasem tylko z powodu ciemnicy gdzieś pakowałem się w kamień czy koleinę. Jednakże szlak żółty u Sąsiadów jest podjeżdżalny w około 90%, tylko czasami nie warto na dane fragmenty marnować sił, czasami natomiast sztuczne ułatwienia dla turystów przeszkadzają. No i zależy od warunków. Po drodze znalazłem szopkę, postanowiłem się przespać i ustalić jakoś godzinowo o której będę musiał wstać aby dostać się na wschód słońca (tak by fajnie wyszło ;) nie dość, że rowerem to jeszcze na wschód). Łatwo nie było dokonać synchronizacji, zaś spać położyłem się z łbem pełnym schizów, iż Crittersy dobierają się do pozostawionych przeze mnie opakowań po zupce i daniu błyskawicznym :P.

Pozbierałem się wciąż po ciemku, dalej było trochę chodzenia bo pojawiały się schody. Zaczynało robić się coraz jaśniej, i coraz częściej uderzałem z buta. Gdy zniknęła kosodrzewina zrobił się fajny techniczny podjazd, który za chwilę miał przerodzić się w schody a następnie duuupen stopnie, które to okolice już znałem bo były pod szczytem, tam z Anią szukaliśmy noclegu w krzokach. Rower początkowo obok, po chwili na plecach i żmudne pokonywanie podejścia, którego koniec obfitował w zdjęcia, które robili mi obecni na górze turyści :P.

Na szczycie bez słowa, miałem wrażenie, że nie jestem tam zbyt mile widziany ;). Raczej nie widziano we mnie osoby, która sporo po górach chodziła i bardzo je szanuje :P. W ogóle myśleli chyba, że jestem Słowakiem (może i dobrze :P). Krótka sesja foto i fullfejs na łeb. Sekcja AGD i RTV, po chwili na płytowym singlu. I on był świetny, można było dokręcać i przejeżdżać tuż nad przepaścią, kilka małych dropów, jednak wolnych bo od razu za nimi zakręty w kosodrzewinę. Później dwa razy zejście, zaplanowane zresztą podczas ostatniego pieszego rekonesansu :P. Nie na moje siły, nie na mój rower i nie na samotny wyjazd =P. Po drodze też jakiś snejk, ciężkie i niefajne fragmenty dużych kamerdolców. Wreszcie fajna końcówka lasem aż na Przełęcz. I tam rozbieram się z warstw ubrań :P. Podejście na Małą Babią to cały czas rower w łapach lub na plecach. Po schodach. Na szczycie gdy zobaczyłem która godzina, postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę i coś zjeść, Straży Parku już raczej się tam nie spodziewałem :).

Po sesji foto ubrałem się ponownie i odbyć miałem zjazd fenomenalnym singlem z Małej Babiej. Taki mi się wydawał gdy szedłem go pieszo, pomijając co chwilę wkopane w poprzek kamienne płyty irygacyjne. No i to one w głównej mierze spowodowały, iż ten szlak to absolutna katastrofa i porażka. Jechało się absolutnie do dupy, co chwilę dohamowania przed konarami, głazami, kanałami. Dwie gleby przez zaplątaną kosówkę i/lub za słabe hamulce. Generalnie zero flow i co chwilę denerwowanie się zastanymi przeszkodami. Po wyjeździe z krzaków już trochę lepiej, ale tam nudny szeroki dukt z powalonymi drzewami, kończący się przy nowej wiacie.. I tam generalnie koniec zjazdu z Babiej. Poziom zadowolenia? Wyszło, fajnie. I to z takimi przeciwnościami, że hej ;). Nie planowałem wybrać się o takiej porze, z taką trasą i z takimi przygodami żołądkowymi. Ale udało się perfect, widoki również, Crittersy także mnie nie zjadły. Zjazd natomiast to fragmenty fenomenalnego szlaku, jednak stanowiły może 10% całości. Reszta to ot sobie wyzwanie, tyle. Jeśli kiedyś wrócę to z "większym" rowerem :).

Chwila podjazdu, trochę zjazdu, szukanie oznaczonego na mapie (i GPS-ie) bunkra czy tam jaskini, które zwyczajowo zakończone zostało niepowodzeniem :P. Później gdzieś w kierunku Beskidu Małego, gdzie umówiony byłem z Anią i Rychem. Tylko że na dzień następny ;). I to rozwalenie zaplanowanej trasy było właśnie powodem, dla którego nie wiedziałęm co ze sobą zrobić :P. Zjechawszy trochę z gór nie miałem pomysłu gdzie jechać tak, aby jutro spotkać się z Nimi pod Małym. A że zasypiałem na stojąco, gdy zobaczyłem na mapie jakieś schronisko młodzieżowe w Ślemieniu, postanowiłem że właśnie tam zjeżdżam. Na miejscu okazało się że nocleg jest za półdarmo jak to w takich schroniskach, zaś samo łono znajduje się..nad remizą :P. Niestety z jedzeniem średnio, musiałem się silić własnymi zapasami i zakupami zrobionymi w pobliskim sklepie [;



Przekroczenie granicy i granicy możliwości jazdy bez lamp :P. Długie czasy do boju!


Uzupełnianie płynów :P (niepewne :P)


Podjazd :)


Po krótkim śnie, zdobywanie końcówki.


Wschód, tym razem z Meridką :>


O ;]


Za RTV, przed małym AGD


Przeróbka podobnego zdjęcia pieszo, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem widoki z Babiej ;) Była podobna poza triumfu :P

Wszystkie zdjęcia

Dzień następny

Gorące Beskidy

Sobota, 9 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy, Żubrzyk
Czas nadrobić choć kilka wyjazdów, z których mam tracki z GPS-a ;). Prawie rok minął, heh.

Wyjazd z Kirą i Chemikiem, mieliśmy potem dołączyć do Ani i Dzikiego, którzy w góry wybrali się pieszo. Asfaltem z Żywca do Świnnej, stamtąd żółty szlak. Sam początek to mega stromizna, mimo poranku był już meeega gorąc. Chwilę po asfalcie wąski szlak obok domostw, potem wchodzący w las. Mnóstwo znanych wkurwiających muszek, których żadna ziemska siła nie jest w stanie zgnieść :P. Szlak nawet nawet, ale przez ten upał trasa ciężka i nieprzyjemna. Kilka krótkich zjazdów, interwałowo. Zjazd do Przełęczy u Poloka całkiem fajny, po drodze wpadłem na pełnej prędkości w jakieś kolczaste krzewy, wbiły mi się w przedramię i wyrwały, gdy przejeżdżałem. Ślad mam do dziś (piszę to 10 miesięcy później :P). Na dole przy asfalcie czekam na Chemika, potem czekamy na Kirę, która się zgubiła. Dopiero teraz orientuję się, że jechałem już ten zjazd :P. Ech ;).

Dalej gorąc. Zjazd do Juszczyny, tam do sklepu z megaklimą, potem atak na żółty na południe, megamiła przeprawa przez rzeczkę, potem dużo podjazdów ;/. W tym słońcu to prawdziwa katorga. Co chwilę przerwy w cieniu, litry wody. Przy połączeniu z niebieskim trochę się pogubiliśmy. Wreszce nadszedł czas czerwonego szlaku, który na mapie wyglądał bardzo zachęcająco. Jednak jego początek to trochę wąski singiel na zboczu o duużym przehyle, co nie spodobało się współtowarzyszom. Chwilę potem zjechała mi opona, wypiąłem prawy pedał i oparłem go o zbocze. Pojechałem dalej. W tym samym miejscu jadący za mną Chemik także nie trafił oponą, wypiął pedał i poleciał. Tylko, że On poleciał w lewo, w krzaki... Prosto na swoje totalnie rozwalone od dawna kolano. Mimo mega wypasionej i mega drogiej ortezy, wykręcił kolano :P. Po szkodzie jest już mądrzejszy, nie będzie bawił się tyle ustawieniami podczas jazdy :P. Wtedy padło z ust Kiry "no to po wyjeździe", dopiero wtedy dowiedziałem się, że jest bardzo źle.

Zdenerwowany, że przeciekł mi przez palce ten czerwony szlak : <. Gdy Chemik przestał wyć z bólu i połknął całe nasze zapasy tabsów przeciwbólowych, powoli zaczęliśmy iść dalej. Po chwili pojechałem dalej, bo niewygodnie się tak szło. Poczekałem chwilę dalej przy małym strumyczku. Tam odnaleźliśmy szeroki dukt ścinkowy i tym skierowaliśmy się jak najszybciej w dół. Chemik chciał jechać na pociąg, ale wszystko pouciekało. Dał się przekonać na nocleg w chatce, tak więc pojechaliśmy po prowiant do Węgierskiej przez Żabnicę Skałkę (wspomnienia ;) ), i potem na długi mozolny podjazd na Halę. Chemik jedną nogą, czasami dwiema :P. Towarzyszyliśmy, tempo było zadziwiająco dobre. Jednak telefon przestraszonej ogarniającą ciemnością Ani (Dzikiego zawołał Chemik, aby zszedł wziąć Mu plecak), kazał jechać bronić Jej przed Crittersami :P. Wyrwałem więc do przodu, przekonując się po raz pierwszy jak źle jedzie się po tej drodze. O ile pieszo bardzo fajnie - rowerem masakra, zwłaszcza na fullu, co chwilę zawiecha dławiła się kostką, a pedałami trzeba to było przezwyciężać. Na górze już po ciemku, ognisko paliło się na całego. Trochę imprezki i spać.

Rano decyzja o jeździe dalej czerwonym szlakiem, następnie na Halę Boraczą. Jednakże, po kolejnym zjeździe tym fajnym szlakiem, gdy trafiłem na nową kładkę nad rzeką, gdzie kompało się duuużo osób, zjechawszy do wody (gdzie zdążyłem się wyglebać, robiąc fikołek :P nie zauważyłem progu przez tą wodę :P), zadzwoniłem do wszystkich proponując Im posiadówę nad wodą i kąpanie :P. Bo nie miałem już ochoty jeździć w tym upale, zwłaszcza samemu. Przystano na ów pomysł po małych negocjacjach :P. Wyjechałem po Kirę i Chemika asfaltem, dojechałem w sumie prawie do Milówki, tam Ich przejąłem i wróciliśmy do Węgierskiej. Kilka godzin później zapakowaliśmy się do strasznie nagrzanego pociągu, którym to zawładnęliśmy, i tak oto do domu, wziąć zimny prysznic :P.


Wszechobecne zasrane muszki w połączeniu z upałem to rzecz przeze mnie znienawidzona


Sznita


My już umieramy w cieniu, Kira jeszcze męczy się w słońcu :P. Teraz patrząc na to zdjęcie nie potrafie wyobrazić sobie tego upału i tego jak bardzo wtedy chce się wskozcyć w lód :P


Grupóweczka mini :P


Gleba zmieniająca losy naszego wyjazdu


W chatce, żubrowa zupka


Mycie roweru i odpoczynek ;>


Nagi Żubr :P


Większa grupówka :)

Wszystkie foty

Ostravice

Sobota, 2 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Kolejny wyjazd do Czech, choć niechętnie się na niego wybrałem to jednak o pogańskiej porze stawiłem się prawie nie spóźniony pod ex-Billą w Gliwicach. Iiii w drogę. Nie chce mi się opisywać znów tego samego.

Droga nawet ciekawa, ale innym tempem. Ostatnio nie było tak najgorzej, teraz masakra. Uphille w Rybniku, potem uphill w Wodzisławiu, który znów ładnie obudził. Tym razem zamiast niewyobrażalnego upału, miły chłodek :).

Potem asfalt, asfalt, asfalt, mnóstwo postojów, wreszcie sklep przed podjazdem, zakupy. I potem znów postoje oO. Aż wreszcie można się urwać i łyknąć to, przed czym straszą, a co nic ze strachem wspólnego nie ma ;). Potem jeszcze trochę zjazdu żeby podjechać kilka razy końcówkę z niektórymi. I podobnie jak ja, niektórzy w szoku, że to koniec tego MEGA podjazdu :P.

Kierunek łóżko i browar. Potem am, dziwna gra, piwo, ogień.
Drugiego dnia ekypa zrezygnowała niestety z dalszej jazdy (może i dobrze, w tym tempie w deszczu też by mi się chyba dobrze jednak nie jechało :P), skierowaliśmy się więc do vlaka i następnie na PKP. Dwie godziny czekania, na szczęście maszynista się zlitował i wpuścił nas do środka :).



W stronę burzy :P



Jeden z(e zbyt) wielu postojów, zaraz przed następnym. ..i następnym



Zbrojenie przed podjazdem, czyli jak dociążyć sobie bajki Radegastami



uphill party, czyli najlepszy smaczek tego wyjazdu :). Końcówka robiona z 4 razy, dla towarzystwa =P



I koniec tegoż meeega długiego podjazdu



Skała party, czyli zwiedzanie stupromilowego lasu



A po obiadku... ;>



Ochraniacze vs. ochraniacze =)



Droga powrotna pociągami :/



Plus drogi powrotnej pociągami :P

Niebieska masakra

Środa, 29 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Pierwsze podejście na Babią Górę (pomijając przekładanie z braku czasu i różnych przypadków losowych). Miały być z tego co pamiętam trzy dni. Wyjazd rozpoczęty w Rycerce Dolnej...prawie, bo od razu przejażdżka do Rajczy - grupa Harcerzyków na makrokeszach z "sakwami" zostawiła plecak w pociągu. A ja chciałem być fajny :F.

Mokro, co chwilę siąpiło. W ogóle do ostatniej chwili debatowałem czy jechać. W noc przed wyjazdową lało na całego, a wizja mokrych kamieni na szczycie Babiej Góry nie była zbyt optymistyczna.
Wjazd w teren, wspinaczka na dość dobrym nachyleniu, potem zrobiło się stromo, zresztą tam też pyknąłem od razu fotę :P. Później fragmenty fajnym singlem w lasku, co chwilę myśli czy ubierać kurtkę czy nie :P. Droga do Wielkiej Rycerzowej jednak w dość dobrym nastroju, mimo fatalnej pogody i fatalnej widoczności, pogarszającej się z każdym zdobywanym metrem.

Tak też osiągnąłem wzniesienie przy Bacówce na Rycerzowej, skierowałem się w dół wprost do niej. ...iii nagle przeżyłem szok. To był pierwszy tego dnia zjazd, a ja jak się okazało mam całkowicie brudne/zjechane/nieważne klocki hamulcowe. Tak więc szaleńczym tempem DH wpadłem przed budynek bacówki hamując poprzez poślizg boczny :P. Czerwony jednak mogę polecić jako prawie całkowicie przejezdny, jeśli ma pamięć mnie nie myli.

Bacówka na Rycerzowej to identyczna pod względem budowy konstrukcja, co bacówka na Krawców Wierchu (moja absolutnie ulubiona). Wszedłem więc, zamówiłem wrzątek i pałaszowałem swe własne zapasy. W środku pusto, pogoda raczej nie ta ;). Po dość długiej posiadówie skierowałem się dalej żółtym szlakiem na południe. Jechałem stamtąd już w każdym kierunku ale w tą stronę nigdy :). Iiii... fajny fragment w dół, zawijasy bardzo przyjemne, choć było bardzo wilgotno. Pomijam także fakt, że na pierwszym ostrzejszym zakręcie mimo przyciśnięcia hebli na maksa, rower pojechał prosto :/. Fikołek i potoczyliśmy się stromym boczem jakieś 15metrów w dół. Obyło się bez jakiegoś konkretnego bólu, jedynie zbieranie ekwipunku urwanego z kierownicy trochę zajeło ;). No i fullface... Przyziemienie zaliczyłem konkretnie na twarz, kask przyjął uderzenie :).

W przyborniku zapasowe klocki, zamieniłem więc. Ale niewiele się zmieniło (zamieniłem na jakieś stare, ale przynajmniej nie zalane olejem czy czymś). Pozbierałem się, pojechałem dalej, na zjazd żółwim tempem. Masakra była blisko.

Przełęcz Przysłop. Czyli jak wiem teraz, po szkodzie, koniec tego wyjazdu. Dawne przejście graniczne, dwie budki strażników. Generalnie dobre miejsce na nocleg. Jadąc na wschód napotykamy jednak rozrywkę. Oto przed nami pagórek o nazwie Świtkowa, niebieski szlak graniczny. Izolinii nasrane tak, że wygląda to jak jedna wielka jebitnie gruba krecha. I niec szlag trafi paćkarzy tych map, niestety mieli rację. W rzeczywistości była to prawdziwa ściana, gdzie jakakolwiek próba poruszania się na rowerze była od razu skazana na bicie rekordu prędkości w jeździe, ale do tyłu. Do tego zaczęło się tam niezłe błoto, nawet nie takie leżące, tylko jakby pozostałe po przejeździe motoru, wyrwana gleba i rozrzucona, uwierzcie mi - nieźle się to czepia kół, nóg, rąk i wszystkiego z czym się zetknie. Taka błotna plucha...

Nową metodą wejścia odtąd było stawianie kroku, wciąganie za sobą roweru, robienie kolejnego kroku... I tak cały czas. 20-minutowe odcinki robiłem grubo ponad godzinę. Minimalne szczęście z powodu nadchodzącego zjazdu pękało zaraz na szczycie, gdy okazywało się, że zjazd jest dokładnie taki sam i polega na walce o to, aby nie wywalić się w to gówno. Niestety walka ta przeważnie była przegrana. Zaparcie nogami o grunt i rower pod pachą - też nie dało rady. Zjazd z rowerem prostopadle do kierunku jazdy przed sobą - teżnie zdał egzaminu. Po prostu trzeba było sunąć w dół, okazjonalnie zaliczając absolutną kąpiel błotną. Sprawę pogorszył deszcz, który złapał mnie na szczęście przy jakimś kamieniu granicznym, który miał minimalny daszek. Lało a ja siedziałem.

Nastąpiła kolejna ściana płaczu, potem następna. Nawet po płaskim musiałem prowadzić, bo zakopywałem się coraz głębiej z każdym obrotem pedałów. Dzień powoli się kończył, a ja tkwiłem w środku lasu, śmierdzącego tym błotem i rybami. Miałem totalnie dość. Pierwszy raz w górach miałem ochotę pęknąć, siąść i najlepiej płakać nad swym losem. Wkurwienia nie było końca, a stosunek ilość kurw:ilość wdechów powietrza, zaczął mnie przerażać. Dławiłem się soczystymi kurwami :P. Przed siedzeniem i płakaniem powstrzymywała mnie chyba tylko ta warstwa błota, której już całym sercem nienawidziłem :]. Pojawiła się myśl, że to koniec tego wyjazdu. Telefon i sprawdzanie czy pozostała jakaś szansa na pociąg. Prosto: nie :P. Pozostało więc wracać dnia następnego.

Zacząłem szukać na GPS-ie drogi ucieczki z tego zasranego szlaku, bo widziałem że jego charakter prędko się nie zmienia. Jakakolwiek droga na zachodnią, polską stronę potrzebna od zaraz... Wszystkie oznaczone przecinki w rzeczywistości nie istniały, przeszedłem trzy, cztery... Wreszcie po prostu skierowałem się z rowerem na dziko w dół, strome zejście w gęstwinie, ale przynajmniej wychodziłem z lasu. Krążyłem w lesie o pięknej nazwie "Las Ku Zimnej Wodzie", trafiając na drogę ścinkową. Stamtąd poszukiwania wody, bo brakło a chciałem coś zjeść, no i miejsca na nocleg. Jechałem i jechałem, bo było z górki. Wokół całkowite ciemności. Wreszcie walnąłem się na polu bardzo blisko cywilizacji, ale już nie miałem wyjścia. Wszystko nasiąknięte wodą i bardzo blisko domu, ale co tam. Marzyłem o kawałku polany, gdzie spokojnie się rozłożę, zjem coś i prześpię się do najbliższego porannego pociągu, bo nie zamierzałem tam zostawać ani minuty dłużej, niż było to konieczne. Babia i tak nie zostałaby zdobyta, nie bez klocków hamulcowych.

Polana niestety dość podmokła, rozłożyłem NRC, alumatę i wziąłem się za szamano. Szybkie położenie się spać żeby wstać na pierwszy pociąg do domu. Nie organizowałem żadnego dachu z niechciejstwa i tumiwisizmu. W nocy obudził mnie piorun i ulewa, szybkie wydobycie płachty i nakrycie. Piorunki robiły za lampę błyskową i było dość dziwnie :P. Jak sesja pod kołdrą. Poszedłem w dalszą klimę, tylko przy trochę głośniejszych efektach natury. Niestarannie rozłożona płachta i reszta noclegu dała niedłudo o sobie znać, gdyż w pewnej chwili obudziłem się w kałuży :P. Na szczęście śpiwór syntetyczny więc poza mokrymi pośladami nic się większego nie stało. Lekki dyskomfort nie przeszkodził w dalszym śnie.

Rano zwijanie się, zjazd do wsi, do Rajczy i czekanie na pociąg. Próba ogarnięcia się z całego tego błota - średnio udana. W pociągach rozkładałem gazety.
Masakra. Absolutna. Myślałem, że nie lubię zielonego szlaku w Sudetach. Jednak po co szukałem horroru tak daleko, skoro miałem niebieski w Beskidach :/. Najbardziej zabawne, że okolice te nazywają się na mapie Równy Beskid. No kpina kurwa?
Kurwa - właśnie. Motyw tego wyjazdu.
Do dziś jak patrzę na te izolinie to mnie ciarki przechodzą, ciekawe w jakiej mierze była ta masakra winą bardzo deszczowej pogody. Nachylenia to nie zmniejsza, ale lepiej się wchodzi niż wdrapuje zjeżdżając co chwilę... I jedno też wiem po tym wyjeździe, przestałem lubić motocyklistów w górach, przestałem także momentalnie mieć do Nich w górach szacunek i ustępować lub pomagać. Nie dziwię się osobom, które rozwieszają żyłki.


Pierwszy uphill z buta. Takie to jeszcze rozumiem, norma i lajt ;)



Taki singielek na początku także mi się podobał


Dobra, trafia się. Też lajt


Fullface i obcisła termoaktywna koszulka = not cool ;)


Po glebie, zmiana klocków


Hamuje, hamuje iii.. lecę.


Pierwsza górka etapu masakry, a ja taki nieświadomy :/. Przełęcz.


Błocko. Więcej zdjęć na Picasie, nie chcę tego oglądać =P


Błocko i nachylenie :/


I znów...


Pierwszy raz w życiu miałem zielony łańcuch :P. Tam były formalnie jeziora.


I upragniony nocleg, choć tak daleko od wyobrażeń.


Wodoodporność next level :P

Zdjęcia: Picasa.

Wielka Racza i..tyle

Sobota, 4 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Wreszcie dostałem adres nax.bikestats.pl bez żadnych głupich jedynek! :D. Dzięki, Błażej (:

Kolejne wolne i kolejny pomysł na wyjazd. A w zasadzie jego brak, bo wiedziałem, że po prostu chcę jechać w góry na trzy dni pod chmurkę :P. W grę wchodziły też dwa dni, żeby trochę odetchnąć w domu. Na wyjazd chętna była Ania, więc wyjazd jednoosobowy odpadł.

Z rana meldunek na dworcu, długawa podróż z innymi rowerkami, wysiadka w Zwardoniu, zakupy. Tam także zakupują się dwa cięższe fulle, którym życzę powodzenia we wjeżdżaniu ^^. I doradzam inną trasę, bo czerwony jest pod tym względem gorszy.

Znana trasa, szybki i żwawy podjazd pod schronisko (nieczynne zresztą z powodu remontu) Dworzec Beskidzki. Przegrupowanie, poczekanie na Towarzyszkę i dalej. Wiedziałem, że ten szlak będzie się genialnie jechać. Wiele razy pokonywałem go pieszo, wiele razy chciałem tu przyjechać. I wreszcie po latach jestem :P.

Prawie wszystko podjeżdżalne, żar leje się z nieba, a Kikula wydaje się Everestem :P. Szczyt jednak sprawnie, choć końcówka tylko i wyłącznie z buta. Ale i tak późno to nastąpiło. Zjazd z Kikuli. Wypaśny. Nie zawaham się nazwać tego kawałka jednym z najlepszych zjazdów w moim życiu. Zaczyna padać, lać, grzmić. Zaczyna się burza i zastraszona wizją rozpalenia przez piorunek Towarzyszka - zarządza ewakuację z metalowych rumaków ^^. Słusznie zresztą. Jednak gdy minęło półtorej godziny, wiedziałem że lepszym wyjściem było przeczekanie najgorszego i dalsza jazda - kilkaset metrów dalej nie lało tak, jak tam.
Gdy my staliśmy i marnowaliśmy czas, wyprzedzili nas chłopcy na fullach, którzy spotkali nas na Kikule, gdy oddawaliśmy się przyjemnej czynności odganiania much :p. Dalsze oczekiwanie pod improwizowanym dachem (karimata), i wreszcie wyjazd. Mokro, kałuże, prawdziwe rzeki. Korzenie-zabójcy itd. Ale wciąż trasa fenomenalna. I w 100% przejezdna.

Kolejne podjazdy i małe zjazdy za nami, aż tu finalny podjazd pod schronisko na Wielkiej Raczy, które bardzo lubię i miło mi się kojarzy :). Rozłożyliśmy się przed, ale niedługo potem zaczęło lać. Desant do środka, Żuberki, schabowy i obmyślanie. Rezygnacja niestety z dalszej jazdy, w górach same burze, ulewy. Planowanie zjazdu na wcześnie odjeżdżający ostatni pociąg. Zjazd żółtym, około 500m w pionie. Fajny, szybki, choć trochę szeroki miejscami dukt. Jednak po opadach dostarczył sporo rozrywki, zapewnił mnie kolejny raz, iż uchwyt Garmina jest absolutnie beznadziejny - nawigacja wypięła się kolejny raz. Jedno mnie natomiast bardzo urzekło - tą samą drogą biegnie trasa zwózki drewna ze ścinki. I co? Poprowadzili ją tak, że tylko PRZECINA szlak, biegnie natomiast inną drogą. Można kurwa?! Węgierska Górka - uczta się, śmierdziele!!!

Po zakończonym zjeździe solidna porcja błota zawitała na mym ciele i mej krowie :P. Końcówka asfaltem aż do Rajczy, bo chcieliśmy sklep. W pociągu ponownie spotkaliśmy krossowców, a w Łodygowicach dosiadł się wracający z maratonu Krzysiek, z którym ustawiliśmy się na bro w Zabrzu :).

Na Raczę wrócę. Z pewnością. Fenomenalna! Tak jak się domyślałem :). Zaskoczyła mnie tylko podjeżdżalnośc, około 80%. Bardzo dużo. A gdyby nie ulewa to jeszcze więcej. A na XC?!
Szkoda, że znów wyjazd skrócony... Następny już w pojedynke zapewne, ale ma to swoje plusy :)

Picasa: klik




Chwilę przed burzą :P


W trakcie burzy ^^


Merida także się kryje


singletrack z atrakcjami


Szkoda tego deszczu, gdyby nie on zabawy byłoby jeszcze więcej :)


Pod schroniskiem, przerwa w deszczu :P


Koledzy z pociągu, próba czy do twarzy mi z fullem :P


Zjazd żółtym, szybki singiel, szerzej, a na końcu droga. Choć fajna i szybka, a dużo błotka dostarcza zabawy


Yummy


Tyle było czystych butów :)


2gether

Ustroń Równica Trzy Kopce

Niedziela, 8 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
W góry z Anią, Jej bratem i Chemikiem. Na Równicy po długim oczekiwaniu dojeżdżają dwie osoby i od tamtej pory wspólnie. Trochę podjazdów, jeden zapamiętany lepiej zjazd obok wycieczki dzieciaków, którym strzeliłem dłuższego dropa :P.

A tak to szeroko, dużo czekania i znów krótki wyjazd bo połowa ekipy chciała wracać. Popas pod schroniskiem obok Trzech Kopców i szybki zjazd, kolejny fajny. Tylko bardzo krótki.

Foty


czerwony na Równicę, trochę terenem trochę asfaltem. Niska ta górka bo błyskawicznie podjazd się skończył


Próbowaliśmy znaleźć bunkier. Fail ;]


Grupówa (minus 1 sztuka)

Jura

Wtorek, 3 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Suma kilometrów z wyjazdy na skałki wspinaczkowe na Jurę, trzy dni pod namiotami i powrót w...ulewie i śnieżycy. No bo jak to maj w Polsce! :P. A w nocy mróz i szron na namiotach ;)

PS. Wspinaczka skałkowa w butach SPD - zaliczona =P

Parę foto na Picasie



BB-Klimczok-Wilkowice

Czwartek, 28 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Wyjazd dwudniowy stwierdzono, że odpada, więc powzięli byli wzięli wyjazd jednodniowy. A to i tak nie do końca :P.
Najpierw spóźnienie na pociąg, bo pieprzyłem się z wkładaniem soczewek zbyyyyt długo. Nie wiem kto to ustrojstwo wymyślił :P. Ale na zjazdach pomaaaaga ;>

Trochę później ruszyli z Katowic w kierunku BB. Zimnawo, ale podjazd daje potrzebne ciepło. Przed nami lekkie zagęszczenie izolinii, które pozostała dwójka ochrzciła podjazdem/-dejściem "półtora centymetra" :P. Minęło jednak dość sprawnie, mimo odcinka butowego, później dało się już podjeżdżać, a przynajmniej próbować po kawałeczku zdobyć trochę wysokości z siodła.

Lekkie przeciśnięcie grzbietem i zjazd, gdzie niedawno zakupione Nobby Nici dają o sobie znać. A w zasadzie tył, 2.1 to chyba trochę za mało przy wersji Evolution, bo miękkie to do przesady. Snake. A na zjeździe późniejszym ponowny, i to tym razem na grubej dętce Conti. Podniesienie ciśnień pomogło, ale następnym razem na tył leci albo zwykła Performance, albo 2.25 jak z przodu :).

Dłuższy podjazd po zmianie dętki, potem Klimczok i popas przy schronisku, gdzie zapada decyzja darowania sobie trasy i zjazdu do Wilkowic, gdzie miał nastąpić popas przyogniskowy. Czyli dzień znów skrócony :P.

Zjazd kaszana, miał być inny. Nudny szeroki dukt nartostradą, Ania ciągnie ale wybieram szlak koloru niepamiętam, gdzie jest już lepiej. Mimo kamerdolców taki nawet nawet, dość żwawy. A i po ryju udało się gałęziami oberwać. Pod koniec kawałek szumu gum po asfalcie przez osiedle domków jednorodzinnych, przerażenie pobliskich kotów i już dłuższe oczekiwanie w centrum na resztę.

Wtem udali się na uphill z browarami, aż natknęli się na odpowiednią miejscówkę. Zasiedli, uraczyli się po czym zjechali, dokupili i z PKP skorzystali. Fin.

Tradycyjne pociągowe


Podejście na półtora centymetra


Dżarmin w akcji, pierwszy raz w górach


Z kategorii zaciskanych pośladów i mruczenia pod nosem "nie zejdę, wjadę" :P


Grupufa


Podobno gdzieś tu jestem :P


Return


Wszystko na Picasie