Znów wszystko na ostatnią chwilę, znów pośpię może z godzinę... ;) Plecak bardzo minimalistycznie zapakowany, jestem z siebie dumny :P. A i tak pewnie za dużo. Śpiwór wybrałem ciepły bo noce mogą zaskoczyć. Namiot pod kierownicę, podsiodłówka zapełniona do granic możliwości. Gaz i napalm w plecaku, jednak celowanie w ogniska ;). Bo jak to pod chmurką!
Namiotem i rowerem w Sudety :). Do dwóch tygodni może się wyrobię :P. Kierunek Jelenia Góra, Świeradów Zdrój -> Singltrek pod Smrkiem i potem w góry, sudecki wyryp na wschód :)
Jelenia Góra -> Karpacz -> Granica 30km, 1830 metrów w górę
(Pierwszego dnia padł licznik więc dystanse z mapy, co w sumie i tak planowałem zrobić. Podjazdy również z map, plus sprawdzanie z bikemapą)
Z Zabrza pociągiem do Jeleniej jechałem ponad 7 godzin, mimo licznych przesiadek PKP stanęło na wysokości zadania i z powodzeniem zawiozło mnie i moją krówkę fullówkę w tereny bardziej rozpieprzone pod względem regularności izolinii :). Co do minuty! Na początku kible, z Wrocławia dane mi było przewieźć Meridę w wagonie typu "bonanza" :) myślałem że to bardzo zła opcja, ale na samym końcu wagonu mała klitka idealnie wdała się w romans z Meridką. Budząc powszechne zainteresowanie podróż siłami elektryczności zakończyłem na peronie w Jeleniej, gdzie nadszedł czas aby dobić amortyzatory bo na kierownicy namiot a na plecach reszta dobytku. Myślałem czy jechać do Świeradowa jak planowałem, próba wbicia się w PKS-a z rowerem nieudana, więc postanowiono że na Singltrek pojadę kiedyś bez takiego bagażu :). Zresztą potem musiałbym się użerać z Karkonoskim Parkiem Narodowym, a tego chcieliśmy uniknąć.
Wyjazd z dworca i szukanie kompresora, potem wjazd w park i przejazd żółtym szlakiem. Centrum miasta a taki fajny terenek! Świetne miasto. Dalej krążenie i błądzenie po "przedmieściach" tegóż miasteczka, szukając oznaczeń żółtego szlaku. Długi tego dnia dane mi było nim jechać, cały czas na południe. Pojawiały się pierwsze górki (dosłownie), zaczął się teren. Pierwszy szczyt 483 metry ale z góry baaaardzo ładny widok! Niestety zjechać się nie dało bo w tą stronę ktoś postanowił ludziom ułatwić życie mnóstwem schodków... Przekonałem się jak ciężki jest rower z pełną torbą podsiodłową, laćkami i namiotem na kierownicy :P i jeszcze nie można za bardzo nieść na plecach bo plecak blokuje.
Dalej żółtym i dojeżdżam do ruin zamku, na których jak sobie przypominam już kiedyś byłem :P tylko że byłęm bardzo mały :]. Zjazd dość dobrze zapamiętanym szlakiem, potem wspinaczka na źródło przy Kapliczce św. Anny, gdzie trzeba nabrać wody do ryja i przebiec wokół kapliczki siedem razy, aby spełnić życzenie miłosne. Jako że jako młody zjeb już tak biegałem i chyba się nie spełniło (bo nie pamiętam :P), to darowałem sobie, zwłaszcza w SPD :P. A o rowerach nic nie napisano ;). Nadszedł czas na zjazd i rozstanie się z żółtkiem, ku krwistej czerwieni. Wpadam do Karpacza kojącym kolorem zielonym, przez uliczkę obok byłej już stacji PKP, obecnie w rozbiórce. Plan był taki aby ten dzień szybko zakończyć i odpocząć, ale pole namiotowe bardzo mi się nie podobało, a właściciela nie było. Bardziej u góry miasteczka pamiętałem dwa fajne pola namiotowe więc pojechałem sprawdzić, choć na mapie ich nie było. I mapa tym razem miała rację :P. Widać moda na jazdę z namiotem przemija dość ostro, na miejscu tworzą kolejne ekskluzywne ośrodki SPA czy noSPA. Postanowiłem że tego dnia jednak bez komfortu i pojadę kawałek w góry. Kawałek bardzo się wydłużył i zrobiłem dużo więcej niż zakładałem, zmęczony pod koniec już niesamowicie. Po drodze trzy przeprawy przez strumyki, z zatopieniem roweru włącznie, na szczęście szybko wyszarpnięty z lodowatej wody namiot nie zdążył się zbyt zmoczyć. Po drodze lało, a ja szukałem miejsca na stromym podejściu. Zrezygnowany, z zapadającym zmrokiem postanowiłem że już trudno - i rozłożyłem namiot na lekkiej stromiźnie. Wiem że tego się nie robi bo się potem żałuje, ale cóż :P. Deszcz się uspokoił, ale Merida na wszelki wypadek schowana pod szybko zbudowanym szałasikiem z drzewek ;). Ja w namiocie zabrałem się za przygotowywanie szamania, które prefabrykowano w domu. Opatentowany przeze mnie makaron z piersią z kurczaczka, groszkiem i sosikiem pieczarkowym. Miód w mojej pełnej błota i zmarzniętej gębie. Mimo iż nie lubię miodu, porównanie pozostaje adekwatne, I guess =P. Do jedzonka Rogaczek, po dłuższej przerwie :). Tak więc pierwsze miejsce noclegowe to okolice opuszczonej osady Budniki, gdzie w I połowie XIX wieku biegła droga przemytnicza ;). "Tabaczana Ścieżka". Zresztą pozostałości ów osady miałem wokół siebie w ilościach dość znacznych, ciekawie całkiem - jak w jakichś azteckich ruinach ;)
Pierwszy widocek i pierwszy telefon ;). Górecka Witosza
"zjazd" z górecki :P
Ktoś postanowił szlakiem prowadzić bydło a pole sobie otoczyć sobie ogrodzeniem pod napięciem.. <3. Myślałem że mniejsze napięcie płynie w takich ogrodzeniach :P a po 4-5 razie miałem dość :P
Ruiny zamku HHHenryka
Jedna z przepraw za Karpaczem, wokół ulewa a ja się musiałem zmoczyć od dołu :P
Po zachodzie słońca do Gliwic na Ciegielnię na szybkie ognisko (całkowicie bezkomarowe! :D magiczne miejsce.), potem dojechać do reszty (Gregory, Gary, Jacek. Ania była już ze mną) i w okolice Rachowic i dalej Łączy i na Kuźnię, zobaczyć betonową wieżę obserwacyjną wybudowaną po pożarze w 1992.
Wszystko teren, dużo błota. Tempo tym razem lepsze, chyba że to sprawa moich zmęczonych mięśni i ogólnego niechciejstwa do jazdy ;). A dziś (niedziela) rozkładanie fulla na części pierwsze.
Bo czołówka rzecz konieczna
Kocyk też ;] przydatny do oglądania spadających obiektów na niebie, których tej pięknej nocy było mnóstwo :)
Wyjechałem zwyczajowo - później ;). I to SPORO. Od A4 jechało mi się tragicznie, minimalne wzniesienie mnie denerwowało i prędkość spadła poniżej krytyki. Po DK44 nie było lepiej, zwłaszcza gdy wjechałem w jakieś drogi gruntowe i okazało się, że przez własną nieuwagę pomyliłem trasy... Ponowna wizyta w Google Maps i obranie kierunku, morale na dnie, prędkość po wertepach także. A przecież w Żorach byłem umówiony :/. Kolejne kurwy leciały sobie na kolejne dziury, krzywiące moją biedną obręcz :P. W takim humorze zajechałem do czegoś co chyba jest obrzeżami Orzesza. Tam odbyło się zaplanowane spotkanie, na szczęście :P. Oczywiście była też druga konsultacja z Google Maps bo mnie zawiodło i ma źle oznaczone ulice.
Gdy rozstałem się z drogą 925 wszystko minęło i jechało mi się już bardzo fajnie, szybko. Gdy wpadłem na DK81 sytuacja nie uległa zmianie a szeroki pas awaryjny dawał możliwość olania tego co przede mną i lampienia się ślepo w koło, wykręcając co się da z masziny. Minąłem Żory, Pawłowice, Strumień ii.. nie pamiętam co jeszcze ;). Dotarłem do Skoczowa, zaczęła się trasa 941.
Droga przebiegała szybko, bez zbędnej nudy. To zapewniały mi samochody teamowe jadące z naprzeciwka :) tym którzy machali, trąbili i świecili - wielkie dzięki =). Co samochód to na mojej twarzy pojawiał się mega uśmiech, dodatkowe siły i świadomość po co tam jadę. Co chwilę napotykałem też jakąś szosę, rowerzyści zaczęli się mnożyć. Kilku łyknąłem, kilku minęło mnie na "bufecie" :P. Generalnie jakoś pod górki łatwiej mi szło. Pozdrowienia też dla kolegi, który siadł mi na sępa i tak sobie siedział dość długo :P
Ustroń. Dłużył się niesamowicie. Wisła. KORKI. MEGA korki, samochody stały w kilkukilometrowej kolejce, zostawiam inne rowery i jadę środkiem drogi pomiędzy samochodami, liczna policja nawet nie reaguje ;). Mimo tego, że tam tempo spadło, to w Wiśle melduję się ze średnią 33km/h :). Na liczniku prawie 90km. Przerwa na SMS-a, dokupienie napojów i jedzenia, konsumpcje, pompowanie.
Z ronda startuje na podjazd. Jedzie mi się łatwo i przyjemnie, mijam licznych rowerzystów strzelając na wertepach siodełkiem ;). To motywuje do wstawania :P. Niestety, zapominam że tu jeszcze będzie zmiana trasy i jadę sobie spokojnie, nucąc lecące w mych uszach piosenki. Wziąłem sobie zły podjazd :P. Pojechałem jeszcze kawałek pooglądać i zawróciłem kierując się tam gdzie miałem - na Wisłę Czarne. Znów podjazd, na Zameczek, czyli dalej trasą, którą będą jechać nasi (i inni :P). Mijam jeziorko, robi się stromo, po bokach liczne tłumy. Wyprzedzam i wyprzedzam, jedzie się łatwo, dopiero pod koniec brakuje trochę przełożeń, ale coś nie potrafię sprawić aby działały :P. Męczę się więc niską kadencją, ale wciąż obserwując innych idzie mi stosunkowo łatwo, zwłaszcza że do domu daleko. Prawie pod sam koniec górki staję i zjeżdżam trochę znajdując fajne miejsce.
Panoramka
Odpalam live scoring na komórce, czytam i dzielę się informacjami. TAK! Nasz w ucieczce :) i do z dużą przewagą. Maciek BODNAR, niestety nie jest znany z górskiego zapału - ale trzyma się dzielnie kolejne okrążenia. W czele peletonu wielu Polaków, w tym jadący zaraz przy mnie - Sylwek SZMYD. Wszyscy nasi dostają naprawdę mocny doping.
Przejechali, zmieniam miejsce - podjeżdżam znów kawałek do góry, staję na rozszerzeniu jezdni. Znów jadą, rzucają bidonami, ale moje ręce zajmują brawa :). Znów Polacy, znów głośny doping, nawet od dzieci i..psa :P. Dzieciaki zbierają bidony.
Przejechali, zmieniam miejsce - podjeżdżam na jak się okazało strefę bufetową, ludzie zbierają jeszcze bidony po ostatnim przejeździe. Czekamy, zaczyna padać a potem lać, ale tylko chwilę. Nawierzchnia na szczęście OK. Wreszcie wyłaniają się, zwalniają i łapią bidony, worki z piciem i jedzeniem. Bidonów leci mnóstwo ale znów bardziej interesuje mnie doping :P. Niektórzy szaleńczo rzucają się pod koła zawodnikom, niektórzy bidonami dostają prosto w łeb. Oddaję dwa dzieciom :P
Przejechali, zmieniam miejsce - zjechałem baardziej, stanąłem przy wozie technicznym TdP i gadałem z chłopakami mającymi dostęp do najnowszych danych. Do Maćka dojechał Mateusz TACIAK wraz z dwoma innymi kolarzami, dwóch Polaków, zrobiło się głośno :). Głośno robiło się także gdy nadjeżdżał peleton - z przodu Polacy. Przejazd trwał długo bo peleton strasznie się rozerwał, w tle pozostały grupki, dla których ten interwał to było za dużo, zostali Ci, dzięki którym przód wciąż jedzie. Dostawali ten sam doping, oddawali uśmiechy :)
Ubrałem się i zabrałem za zjazd, nie zdążyłem na sam dół, stanąłem przy jeziorze. A raczej zostałem zatrzymany przez policję :P cudem wyhamowałem, z jednym hamulcem i to jeszcze słabo działającym nie jechało się ciekawie, ale jak zwykle z górki - wyprzedzałem :P. Jechali już razem, bez ucieczki. Marek RUTKIEWICZ wygrał premię :) Szmyd także cisnął. Minęli mnie w Wiśle na rondzie i popędzili na Równicę, gdzie dostaliśmy kilka wysokich miejsc :). Patrząc na to, gdzie jechali - gratulacje! I dzięki za to, ile razy pokazywaliście się na trasie.
Skierowałem się na drogę powrotną - tą samą trasą. Po drodze multum bidonów, kilkukilometrowy korek samochodów, doping kibiców... =P I MNÓSTWO rowerzystów. Ścigaliśmy się sami z sobą ;). Już na DK81 wyprzedzam szosę na podjeździe i wchodzi mi na koło, tak siedzi sobie na sępa i siedzi, mi się jedzie dobrze, bardzo dobrze. Refill i sikacz na stacji, i dalej w drogę :P. Nie obyło się bez czipsów bo jakoś tak nabrałem ochoty =D. Za kilka kilometrów cisnę i nagle czuję rękę na plecach?! Szosa, przed nią samochód z TdP, pytają czy nie chcę tunelu ;). Nie, jadę bez, to ma być mój wynik. Pognali, samochód prawym pasem, kolarz zanim :P no makabra. Wyprzedzam jeszcze kilka razy i wreszcie zostaję całkowicie sam, zapada zmrok. Jedzie się ok, lampy pomagają utrzymać wysoką prędkość w całkowitej ciemności.
Za Żorami zapominam o skręcie, jadę więc za Orzesze na drogę 926. Tam powoli kryzys, sklepy zamknięte a mi zaczyna brakować kalorii, woda nie wystarcza. Sprawdzenie zapasów - pustka. Tempo więc spada, ale walczę o trzydziestkę ;). W Paniówkach można to już nazwać wyczerpaniem, wzrok już nie ten, podjazdy katorgą, na zmianę w siodle i na stojąco żeby nie spalić mięśni. Kończyce uphill także wolniej, postój. Ale udało się, i to jak ;>. Jeszcze do sklepu i dom. A tam zgon :P. Oświęcim odpada, w domu o 22.30, rzeczy nie wyprane, rower w kiepskim stanie. A ja? Także wolę odpuścić, przed górami wolę sobie organizmu nie zajechać, zostańmy przy tym zajebistym stanie =D
Dzień mega na plus. Podjazdy bardzo dobrze, szosa bardzo dobrze. Wspaniałe wrażenia z drogi do, ze stania i kibicowania, ze śmiechu Naszych gdy krzyczę, że przecież jest płasko ;). Dzięki za uśmiechy Polaków widzących doping. I naprawdę dzięki, że było Was tak dużo! Tak aktywnie. A grupce, która całkowicie odpadła należą się tylko brawa i podziwiam za to, że dziś w ogóle chodzicie.
Fajnie się jedzie trasą, którą zaraz pojedzie Tour. I fajnie jedzie się dłuższy dystans tego dnia niż Oni, tylko po to aby Ich wesprzeć. Fajnie jest wstawać rano i mieć w głowie to, że Oni także znów wstają i znów będą się ścigać.
Motywator i demotywator - gdy zobaczyłem góry :)
TdF style
Maciek Bodnar :) ..i jakieśtam chopy ;)
Lampre ciśnie, nasi dają luz Maćkowi
Odpadł, opuściły go siły. Ale gdy słyszy dobry doping, widać jak spina się i z miejsca przyspiesza, znajduje rezerwy. Ach....
Nasi ;] jak się okazało ekipkę techniczną mamy bardzo sympatyczną, pozdro :P
Rano zimno i mega zaspanie. Wstawanie, wyjeżdżanie i wracanie daje powoli o sobie znać ;). Czas zostaje tylko na jedzenie i sen generalnie. Łydki wciąż pospinane, zakupiony WRESZCIE magnez, więc będziem chociaż to uzupełniać.
Do Tych przez znaną i nawet lubianą (choć zależy w którą stronę i kiedy :P) DK44, przez Mikołów aż pod Browar. Tempo żwawe, więc na miejscu mimo późnego wyjścia tak jak zakładałem - na 13.30. Do startu jeszcze sporo czasu, pojechałem więc na miejsce zbiórki ekip. Kończyła się prezentacja, niektórzy byli brani na wywiady na scenę. A poza tym? Sławy całego świata na wyciągnięcie ręki :). Krążyłem i oglądałem rowery, serwis, jeździłem obok Nich na rowerze. Małe pogawędki z Polakami i Jegomościem z Radioshacka, który mam nadzieję skumał, że moje jąkanie się to trema :D. Fajne uczucie, gdy zawodowy kolarz z uśmiechem na ustach przeprasza, że prawie w dupę mi wjechał bo się bawił klamkomanetkami :). Pierwszy raz w życiu byłem na starcie i mam niesamowicie pozytywne wrażenia. Tylko markera na autografy nie wziąłem : <
Potem na jedno z rond, pokibicować chwilę i od razu na rower i do domu. Powrót bardzo w rytm muzyki, z podśpiewywaniem :P. Też szybko, w Zabrzu trafiłem na mega korek, który kolejny raz mijałem z niesamowitą satysfakcją.
Sporo fot, więc miniaturki. Wszystko z backstage'u ;)
Pojechali byli później trochę, bo zajęty byłem wsadzaniem "wycentrowanego" koła do szosy. Cośtam jeździ, ale trzeba się rozglądać za wymianą... Ale póki co jadym :P. Dołączyli do mnie dziś Marcinek i Michałek. Do Chorzowa w deszczu, ślisko na sliczkach. Deszczyk przyjemny strasznie :). Może poza momentem gdy zmieszał się z szyną tramwajową na ulicy 3go maja we wspomnianym Chorzowie. Blokada "w rowku" i lot w lewo. Podobno wyglądał bardzo prO :P. Ja wiem jedno - od razu w głowie myśl, że na plecach mam aparat, leciałem na wszystko tylko nie na plecy, choć tak zakładała początkowa trajektoria ;). Błyskawiczne wyzbieranie zwłok z jezdni i ucieczka na chodnik poprostować kierownicę i siodełko. Niestety Meridka dostała grubą sznitę na górnej ramie, a koło znów trochę się wykręciło ;). Lewa strona obita i odrapana.
Po drodze do Katowic sporo rowerzystów, przy skrzyżowaniu za WPKiW sznur aut w korku, policja kieruje ruchem a my jak zwykle sprytnie pomiędzy lusterkami. Potem wkurwy na ścieżce obok SCC i sprzedawanie łokci matołom bez rowerów na ścieżce rowerowej. W Kato na Korfantego do góry na premię górską, potem na zjazd w kierunku mety. Potem na wjazd na Rondo, potem wyjazd z Ronda itd itd :P. Dwa razy zrobiliśmy małe sprinty drugą stroną Alei i jechaliśmy zaraz obok Nich, znów wspaniałe uczucie :). I nawet miałem okazję machać Naszym polską flagą, mrr.
Jeszcze kilka zmian miejsc i czas...zgubić Michała :P. Kosztowało nas to kolejne kółeczko po pętli Korfantego-Rondo :P. Potem do Żabki po refill kalorii i już do Zabrza, gdzie chcieliśmy załapać się na ładny zachód ale nic z tego nie wyszło. Później zbadałem odporność mych Współtowarzyszy na propozycje Dziczyzny, próbę tą oczywiście przeszli pomyślnie i niedługo później siedzieliśmy już na sk8 parku ;)
Spokojny wyjazd, test koła pomyślnie póki co. Chociaż 200km do Wisły czy Krakowa może się średnio jechać. Bidonów dziś mało było, nam prawie udało się złapać jeden, ale Michał był za wolny :P. Parę podjazdów z założenia branych dziś na stojąco, nie ma źle :). Jutro start w Tychach.
A BMC chciało ode mnie za koszulkę...50 Euro oO. Pogło.
Miejscówka nr 1
Sprawdzanie statystyk live @ onet ;)
Miejscówka nr 2
Banana bomb i najnowsza skaryfikacja :P
Jedna z ekip dziś spotkanych. A trochę znajomych było... ;)
W domu spokooojnie, nuuudno, nie mogłem już doczekać się wyjścia. Więęęc - wyszedłem za późno, jak zawsze :D. Do Chorzowa dość szybko, choć upał dał o sobie znać. No i oczywiście wmordewind :P. W Chorzowie poszukiwania ulicy zakończone niepowodzeniem bo jej nie opisali, postanowiłem nie zawracać i pojechać na Bytom i stamtąd już na DK94 aż do Dąbrowy (minus obwodnica w Będzinie oczywiście).
Gdy tylko wjechałem do Czeladzi, walnąłem w cegłe na poboczu... Momentalne samoczynne hamowanie i podskakiwanie całego roweru. Unieruchomiony na dłuższą chwilę, felga wgięta po obu stronach, koło całe pokrzywione. Wciąż nie zamontowałem tylnego hamulca, więc sprawa się skomplikowała... Hamowanie pulsacyjne, praktycznie zerowe. No ale jakoś trzeba było jechać, do serwisu jutro, może to jakoś poskładają... Doprawdy, zawsze śmieszy mnie stosunek Śląsk -> Śląsk po prawej stronie, ale dziś odnalazłem sporo prawdy w tych żartach o Zagłębiu... :P. No nic, na miejscu kasacji koła spotyka mnie Jacek i razem jedziemy na miejsce pętli, już spokojniejszym tempem.
Na miejscu flaga w dłoń, aparat także i drzemy ryj za Polską ;). A było za kim! Nasi w ucieczce i w walce o premię górską. Premię wygraliśmy, ucieczka niestety na ostatnim kółku została wessana do peletonu : < Zebraliśmy się z miejsca nawrotu i pojechaliśmy na metę, akurat mijał nas peleton więc cisnęliśmy obok Nich :) Niesamowite uczucie widzieć z boku całe stado kolarzy i jechać tak samo szybko (no prawie :D) jak Oni ;). Pierwszy raz na TdP z rowerem i naprawdę wrażenia bdb :) Po drodze dorywam bidon, ale z racji gonienia peletonu gubię zakrętkę, bidon wyrzucam. Na szczęście po finiszu wracamy tą samą drogą i przypadkiem wpada mi w ręce kolejny bidon :). Ale poszukiwania trwają! Muszę upolować teamowy, na którym mi zależy - żeby pasował :P
Wracam już stricte przez Bytom, co było błędem. To zadupie trzeba omijać... Nie dość, że nasrane jednokierunkowymi to na KAŻDEJ głównej drodze wyrwy w jezdni, kilkunastocentymetrowe koleiny i tego typu atrakcje. Nosz ja pierdole. Omijać zadupie! oO
W domu w dobrej formie, tylko za mało magnezu i łydki całe pospinane, na granicy skurczu.
Moje kółko :/
Sprawne hamulce? :D Nie u mnie.
Dwójka naszych :) Marcin Sapa (Lampre) i Bartłomiej Matysiak (BGŻ) - i to na MERIDZIE :D
Motocykl wchodził w ten nawrot pod większym kątem niż Ci kolarze ;). Ale i tak zapamiętam krzyk jednego na widok barierki zbliżającej się do Jego karbonowej obręczy :P *łloooooooo*
Kolejna krótka noc przedwyjazdowa (zwyczajowo tak) a następnie wyprowadzenie z parku maszyn (a.k.a. Garażu :P) Meridki celem osiągnięcia wzniesienia o nazwie Wiadukt Nad Torami i szybki schodasty zjazd na dworzec i do kas :P. Tam strajk PR, więc bilet zakupiono u IC.
Oczekiwanie opóźnionego kibla z Gliwic, w którym czekało moje towarzystwo na ten wyjazd. W pociągu dobicie dampera i amora bo plecak nawet ciężki i za duży SAG się zrobił. W Katowicach biegiem (szumem opon) na pociąg na Zwardoń (choć katowicki dworzec postanowił opisać ten pociąg jako relację Katowice - Zduńska Wola :P). Bez planowanych zakupów z racji tego opóźnienia, ale już w pociągu. Niestety PKP miało dla nas inny plan :P. Kazano z kibla wysiąść bo jak zapowiedziane - nie odjedzie z przyczyn technicznych. Po krótkim spędzeniu bydła zwanego też czasami "pasażerami" lub "klientami" na peronie 4, najbardziej reprezentatywnym, po krótkiej dezorientacji całego towarzystwa i po kilku pętelkach od krawędzi do krawędzi, bydło wpędzono znów do tego samego kibla i tak oto - odjechali :P.
Droga minęła bardzo szybko, trochę sennie i trochę planistycznie. Pamiętna z kilku wyjazdów stacja Wilkowice Bystra przywitała mżawką, lekkim deszczykiem. Poszukiwania szlaku i ruszyli, początkowo po asfaltach gdzie 2.4 i 2.5 cala na kołach skutecznie męczyło me zmęczone nogi. Tak, na samym początku już wiedziałem że to nie będzie łatwy dzień :P. Prawie dwa i pół kilo w samych oponach, boli : < Pierwszy teren, pierwszy podjazd - stromy, jak to w tamtych okolicach. I uda poczuły co to kwas :D. Myślałem że będzie tak cały dzień, byłem zrezygnowany - na szczęście potem nogi trochę się rozruszały. Tylko łydki napięte bo było trochę podejść.
Z Wilkowic niebieskim, trochę z buta. Po spotkaniu z czerwonym lepiej, potem na nartostradę bo nią można było jechać, pieszy niebieski oznaczał pchanie. Jednak kosztowało nas to objazd i zgubienie czerwonego, padło zatem na czerwień, która tak jak pokazywały izolinie - była czerwienią iście krwistą ;). www.zbuta.pl i do przodu. Na zmianę w siodle, z buta. Generalnie gdyby było więcej mocy to dałoby się sporą część przejechać, ale gotować mięśni na sam początek nie miałem ochoty, a Ania bardzo się z takiego rozwiązania cieszyła, ja też bo inaczej byśmy się stracili i tyle ze wspólnej wyprawy ;).
W schronisku na Klimczoku obgadywanie zjazdu, gorąca herbata (4,5zł za dużą bez cytryny - zgroza. Swoją drogą - plasterek cytryny 50 groszy?! :P) i szamanie zapasów. Zjazd czerwonym do żółtego i myk do Szczyrku. Czerwony pełen średniej wielkości kamerdolców ale dało się jechać, w dalszej części poprowadzony stromym zboczem - inaczej jak z buta w mokrą pogodę na bank się nie da ;o. No chyba że na niskich ciśnieniach, ale i tak zabójstwo bo krzaki mokre i szlaku nie widać, a korzeni pełno. Po drodze spotkaliśmy dwóch bajkerów podążających w przeciwną stronę. Po minięciu tej sekcji znów da się jechać. Ogólnie zjazd bardzo szybki, bez zwrotów, trochę singla ale w większości typowy beskidzki dukt leśny. Żółty podobnie, końcówka po płytach, potem asfalt i szybki wjazd do Sczyrku.
Przerwa na foto, telefon i krótki serwis, kierunek Skrzyczne szlakiem niebieskim. Po drodze jeszcze sklep, przy którym karmię jakąś sukę w ciąży =P. Niebieski na początek już bardzo stromy ale podjeżdżalny, potem dużo z buta, na zmianę siodło, pieszo. Przed Jaworzynką podjeżdżalny. Tam przerwa i dalsza podróż prosto we mgłe, bo tylko to było widać. Widoczność jakieś 7-10metrów. Kierunek nartostrada bo tamtędy łatwiej, choć czasem krótkie odcinki z buta. O dziwo po drodze spotykamy znów tą samą sukę i tym razem Ania ją dokarmia ;). Skubana ma nogi, wali uphill lepiej niż my =D
Ale generalnie całość od Jaworzynki do podjechania, na hardtailu kiedyś wyszło lepiej :P. Skrzyczne osiągamy dość szybko, wciąż wyprzedzając zakładany czas, odpoczynek na "ganku" schroniska :P. Do środka po "victory beer" i szamanie zapasów kolejne, potem fotka time i zjazd niebieskim z racji braku czasu. Na początku kamerdolce, potem już lepiej a potem jeszcze jeszcze lepiej ;). Zjazd szybki, kilka fajnych zakrętów, jazda od lewej do prawej krawędzi szlaku, szukanie szybkich ścieżek. Trochę hopków z korzeni itd. Prędkości do około 60kph. Przed samą Lipową trudny technicznie o dużym nachyleniu, dużo gałęzi które zwalniały bo trzeba było nimi dostawać po ryju :P. Czego skutkiem zadrapanie na lewym oczodole ;). Wpadam na asfalt i czekam na Anię.
Teraz już asfaltem do Żywca, żwawym tempem. W Żywcu łapiemy się na wcześniejszy pociąg (miał opóźnienie, choć był przyspieszony =P). Szybki trip po browary do sklepu, gdzie Pani ekspedientka i podsklepowy menel byli zachwyceni koszulką kolarską z kieszonkami na Rogacze z tyłu =P. Na peron podjechała jednostka ED72 w nowym ubarwieniu interREGIO, z pierwszą klasą z tyłu, którą z przymusu musieliśmy zająć =P. Rowerki zapakowane, dołączył do nich jakiś makrokesz i tak oto na przyjemnych fotelach i w komforcie minęła nam podróż powrotna ;). Pani konduktor zrozumiała sytuację i nie pisnęła słowem na temat biletów klasy 2 w klasie pierwszej :P. Zresztą w ED fotele w klasie 2 bardzo podobne, o ile nie te same (w zależności jak się trafi). W Kato przesiadka do kibla i do Zabrza, tam niestety zostawiam Anię która podąża do Gliwic. A ja i Meridka rozochoceni licznymi skrętami w górach, odnajdujemy na chodnikach drogę przynoszącą maksimum radochy z jazdy ;)
W domu zgon ze zmęczenia i niewyspania, sprzęt pozostawiony sam sobie do późniejszych renowacji ;). Ale błota baaardzo niewiele, więc nawet nie ma czego czyścić. Chyba najczystszy wyjazd w historii :P
Filmik krótki. Wpierw podjazd na Skrzyczne - nartostradą / czerwonym rowerowym z Jaworzyny. Potem zjazd żółtym z Chaty Wuja Toma. Następnie zjazd ze Skrzycznego niebieskim do Lipowej, fragment po kamerdolcach, troche po połowie trasy.
Słit focie:
Podjazdowo we mgle. Przed Klimczokiem, po zjechaniu z niebieskiego na nartostradę
Też PRZED Klimczokiem :P tylko, że schroniskiem (drogim jak jasna cholera!)
Zjazd z Klimczusia
A tak się bawią Panowie (i Pani!) na wyciągu :P. O dziwo nie tylko DH, hardtailowcy XC też się znaleźli... Nie tędy droga Panowie! Ale fakt, kiedyś muszę tak podjechać bo w życiu na wyciągu nie siedziałem ;)
Push it, wersja Skrzycznego, nartostrada z Jaworzyny
Ta sama nartostrada
Szczyt. Skrzyczne :) Rozochocona i obchwalająca przez telefon łatwość podjazdu =P
A ja musiałem postępować wedle tradycji :P
Zamyślenie nad Skrzycznym ;)
A tak oto prezentuje się historia i czasy teraźniejsze :))
Kolejny nocny wyjazd z racji kolejnych rekordów temperaturowych podczas dnia. Tym razem pogoda popsuła się, na wieczór nad Śląsk przyszły burze. Zabrze dłuższy czas omijało, jednak pod sam koniec nie wytrzymało ;). Nie jechałem do Gliwic na spotkanie bo trasy Zabrze-Gliwice-Zabrze mam szczerze dość, muszę znaleźć jakąś nową chociaż nie mam pojęcia jaką :P (przynajmniej szosową)
Więc w Zabrzu w deszczyku na Plac Wolności (a.k.a. "śmieszny placyk przy Urzędzie Miasta" (c) by Darek :P) dołączyć do ekipy Bytom-Gliwice. I stamtąd skierowaliśmy się przez Wolności na 1 Maja i dalej na Kochłowice itp, potem dokręcanie prędkości na zjeździe znajomą ulicą Tunkla i daaalej na Katowice, Kokociniec także znajomy ;). Cała trasa zręsztą dobrana przez Mario wiodła bardzo dobrze znanymi rejonami. Z jednej strony niby dobrze, ale w sumie to odwiedziłbym jakieś nowe miejsca, a nie jeździł znów w te same.
Prędkości spokojne, tylko na podjazdach próbowałem dotrzymać kroku szosie-szosie na swojej pseudo-szosie ;). Ale że w głowie kolanko to nie było dokręcania. Przy Kruczej w Kato zaczęło popadywać, schranialiśmy się pod przystankami, wreszcie jazda na centrum już w deszczyku. Postój na Rondzie i kierunek Bytom, aaaale - kapeć w towarzystwie, postój pod SCC. I tu zaczęło lać, ekipa pragnęła schować się w SCC w Tesco, zrobić zakupy... I tak sobie tam siedzieliśmy, aż wreszcie postanowiono o dalszej podróży. Kierunek zalane WPKiW i dalej na Chorzów, w Parku przejazd przez jeziora, bo studzienki wybijało. W Chorzowie rozdzieliliśmy się na Bytom i Gliwice/Zabrze. Każdy w swoją stronę. Ściana deszczu, jeździło się super :) uwielbiam jeździć w deszczu, a gdy jest taki ciepły to już w ogóle :P. A kurtka zdała egzamin wzorowo.
Umówiony z towarzystwem okołomasowym na nocne śmiganie, o 22 na Placu Krakowskim. Jak dla mnie i tak zbyt wcześnie bo wciąż było ciepło a ulice nie aż tak puste :P. Najlepiej od 1:30 wzwyż
Pojechaliśmy na Rachowice i Łączną znów, po drodze wzbudzając spore zainteresowanie. W końcu siedem osób, oświetlonych jak choinki :P. Choć my z Garym jadąc na przodzie i spoglądając do tyłu, ochrzciliśmy resztę wycieczki jako "nasze świetliki" :P
Do Rachowic znów tą nudną trasą, tempem żółwim jak na noc. W Rachowicach przejazd przez trasę i decyzja o powrocie w okolice centrum. Pokrążone po parku, przez wydziały Polibudy przypomnieć bracikom o Ich pracach magisterskich =P. Potem Radiostacja, zgaszona tego dnia. Zapewne ze wstydu przed naszymi światłami =P. Pod Radiostacją dość nieoczekiwany powrót części ekipy, dalej z Anią i bracikami. Na Żerniki, park obok Bravo. Stamtąd na Zabrze bo braciki były kolejnymi, którzy mieli odpaść. Natomiast Ania i ja skierowaliśmy swe rumaczki w pobliskie laski i na hałdy, zrobić mały objazd i sprawdzić jak komary radzą sobie z 19stopniami :P. Nie gryzły nawet, gwiazd trochę było. Wszystko wciąż mokre, to po opadach, to od wszechobecnej mgły. Do Gliwic powrót jak najwięcej terenem, potem już uliczkami na Sikornik. Tam jeszcze małe szamane i tempem żółwim powrót do domu. Po drodze jeszcze jakas szalona piątkowa lasencja chciała mi zmolestować tyłek z samochodu, ale nie dałem się bo ze mną trzeba najpierw pochodzić =P.
W domu zgon straszny. Dupa bolała, plecy bolały a oczy całe w piachu i robalach bo zapomniałem okularów :P. Wyjazd na plus, choć niesamowicie krótki. Ale pogoda nocą robi swoje <3. W domu chwilę przed 4