Sudety Challenge - dzień 4
Czwartek, 19 sierpnia 2010
· Komentarze(1)
Kategoria Wyjazdy
PTTK Pasterka -> PN Gór Stołowych -> Szczytna -> Góry Bystrzyckie -> Bystrzyca Kłodzka -> Międzygórze -> Śnieżnicki PK
65km, 2030 metrów w górę
Dzień rozpoczął się ospale, długo leżałem i odpoczywałem, spakowałem wszystko dopiero przed 9 i udałem się na śniadanie do cywilizacji - do środka schroniska. Tam dużo szamania, planowanie kolejnego wyrypanego dnia aby wracać na Śląsk w sobotę. Byłem ciekaw realności tegóż planu.
Wyjechałem i od razu trafiłem w strumień, zarówno z góry jak i z dołu. Dużo wmordęwindu na otwartych przestrzeniach, do tego odczuwałem zmęczenie ud. Pomijam tu krzyż, który bolał mnie od pierwszego dnia, do dziś mój umysł wie, że ma nawet o tym nie myśleć tylko przeć do przodu =P.
Monotonia troszkę, ale wreszcie wjechałem w coś co osłoniło mnie od wiatru. Przemykałem żwawiej między skałkami, czasem zjeżdżając w kierunku niektórych. Zaliczyłem też "Rogacza" o wzroście 689metrów, nie mogłem się powstrzymać :D. Przynam się też uczciwie że obsrałem Park Narodowy =P. Zgorszonych przepraszam :P.
Po podjazdach nadszedł czas na długi zjazd asfaltem/szutrem. Żwawo minęła droga do Szczytna, gdzie uzupełniłem zapasy i dobity wagowo udałem się gdzieś w plenerek zjeść. Zaczął się długi podjazd, kiedy postanowiłem po dłuższym czasie wreszcie stanąć i zrobić normalne jedzenie - zaczęło lać... Nie było jak za bardzo robić am, ani gdzie się schronić. Tak więc z karimatą pod dupą, na plecach i nad łbem osłaniałem się od deszczu i marzłem sobie, marnując drogocenny czas. Do tego cierpiał przy tym mój krzyż, który plecaka i podjazdów miał już dość. Gdy przestało lać skierowałem się w dalszą drogę w górę. I w górę. I w górę. I w sumie byłem święcie przekonany, że wjeżdżam jakoś od dupy strony na Mt Everest. Jakież było moje zaskoczenie gdy WRESZCIE wdrapałem się na coś co wydawało mi się końcem podjazdów tego dnia, i zaczął się zjazd. Źle popatrzyłem na mapę i to był ten cały zjazd, na który czekałem. Rozczarował, bo po kamerdolcach i mnie męczył. Niedługo potem w promieniach słońca siliłem się liofilizatem i innymi dobrymi rzeczami, aby jakoś dobić swe ciało energią. Rzut oka na mapę i padł kolejny durny pomysł - dojadę na pole namiotowe pod Śnieżnikiem. Gdy po pewnym czasie tego przydługiego popasu popatrzyłem na zegarek, zaczęło mi się bardzo śpieszyć... :/
Znów podjazd (bezendu, bezendu, bezendu bezeeeenduuu...), którym dopadłem zielony rowerowy wzdłuż rzeczki Bystrzycy (wolałem zielony niż czerwony, który wiódł drogą o nazwie "Wieczność" :P psychologia.). Dokręcałem ile było sił w nogach, mknąłem szutrem i łykałem spore ilości błota. W Bystrzycy pojawiłem się więc szybko, ale z lampką rezerwy bijącej mnie po gałach. Odwiedziłem dwa sklepy pytając o Powerade'a, ale nieciekawe miny ekspedientek nie wróżyły sukcesów w tej kwestii... Pognałem dalej do Bystrzycy Kłodzkiej, którą pokonałem jak najszybciej się dało (wciąż bez powodzenia w polowaniach na izotonik. I do teraz nie wiem czemu nie kupiłem wtedy wody), jakoś dziwnie się w tym mieście czułem. Choć ładne. Poszukiwania wyjazdu z centrum i Sudeckiego Szlaku Konnego, aby skrócić drogę i nie jechać asfaltem. Szlak odnaleziony, ale teraz wiemy że ten wybór to był błąd ;). Szlak prowadził przez pola, drogami zrytymi przez traktory. Koła mojej krówki fullki ledwo obracały się w tym gnoju (no dobra, gnoju tam nie było ale konsystencja podobna :P). Niesamowicie lepiący się rodzaj błota. Myślałem, że w piastach to ja mam kwadraty, albo że coś ciągnie mnie do tyłu... oO. Do tego z nieba naparzała mocna latara, natomiast w bukłaku rezerwy... Gdy dorwałem się wreszcie do jakiejś dróżki, postanowiłem olać dalszą część tego szlaku konnego i rwać do Wilkanowa po wodę i dojazd do Parku asfaltem.
Wtedy już na dobre zaczął się podjazd. Do Międzygorza wtoczyłem się z ekstremalnie małą prędkością, na młynku w miejscach, gdzie nie powinno wcale go być. Lekki zryw sił w centrum co by się nie pogrążyć bo ludzie patrzą, potem kolejne zrywy "bo już przecież tak blisko i będzie pole!". Stromy podjazd i oto jestem! Oto jestem. Oto jestem ja, Merida ale nie ma pola namiotowego. Kwa. Jest parking. I tyle, totalne zadupie. A od dawna jestem już w Parku Narodowym, kończy mi się asfalt i zaczyna główny szlak turystyczny na Śnieżnik. Trudno, jadę dalej bo widzę na mapie że jest wiata, a prowadzi do niej droga dojazdowa do schroniska, miły szutr i kamyczki. Podjazd once again. Dotarłem na miejsce, szukam wiaty, skrajnie wyczerpany. Nie, tu także mapa sygnowana wydawnictwem ExpressMap dała dupy, po raz kolejny podczas tego wyjazdu. Nie ma żadnej wiaty, tylko jedna ławka i pozostałości po ognisku. Olewam, nie mam sił jechać dalej a zrobiło się już prawie ciemno. Rozkładam namiot, chowam rower i zbieram gałęzie na ognisko bo jestem głodny niczym wilki, które pewnie siedzą i patrzą się co ja durny robię.
Wizja mandatu przyspieszyła moje przygotowania do ogniska, które z wielkimi trudnościami udało mi się wreszcie rozpalić. Małe, jak zawsze w górach bo po co palić duże skoro do małego można bliżej podejść :). Grzejemy kiełbaskę, jakąś starą suchą bułkę znalezioną na dnie plecaka (co będę wyrzucał :P). Wtedy z oddali słychać quady strażników. Zrezygnowany piekę dalej kiełbaskę, bo co mam robić? Podjechali, poświecili, pogadali, pojechali dalej. W tym momencie nie miałem pojęcia czy zostawili mnie na później czy po prostu olali. Stresu było więc w cholerę, klnięcia sobie w twarz także. Telefonu nie było bo nie. Był tylko księżyc zachodzący powoli nad Śnieżnikiem, mnóstwo gwiazd, błyskawicznie zgaszone ognisko i czmychnięcie do namiotu, bo w dolinie i przy strumyku było już bardzo zimno. W namiocie jeszcze czekolada i już sen, słuchając przechodzących nieopodal turystów, których ledwo słyszałem przez ów strumyk. Oj niemiło i niełatwo mi się zasypiało. Zwłaszcza, że spodziewałem się wizyty strażników.
Na szczęście - przyszedł sen a strażnicy nie. Widać wyglądałem nieszkodliwie. Zresztą kurna kłóciłbym się! :P. Co nie zmienia faktu, że był to jeden z głupszych noclegów w moim życiu. W nocy poniżej 5 stopni ale ciepły śpiwór ratuje sytuację. Tylko cięzko z niego wyjść ;) a wychodziłem przed 5 rano, żeby szybko się zebrać.
Rowerowa wizja Stołowych. Przynajmniej wiadomo skąd ta nazwa :P
Sporo rzek miało taki kolor, ja nie wnikam :P
Powinienem to opatentować
<3 69 =P
Bystrzyca Kłodzka
Szlak kuński, kwa mać :P
Błotko prosto z pola
Pole namiotowe -_-
A oto moja miejscówka
65km, 2030 metrów w górę
Dzień rozpoczął się ospale, długo leżałem i odpoczywałem, spakowałem wszystko dopiero przed 9 i udałem się na śniadanie do cywilizacji - do środka schroniska. Tam dużo szamania, planowanie kolejnego wyrypanego dnia aby wracać na Śląsk w sobotę. Byłem ciekaw realności tegóż planu.
Wyjechałem i od razu trafiłem w strumień, zarówno z góry jak i z dołu. Dużo wmordęwindu na otwartych przestrzeniach, do tego odczuwałem zmęczenie ud. Pomijam tu krzyż, który bolał mnie od pierwszego dnia, do dziś mój umysł wie, że ma nawet o tym nie myśleć tylko przeć do przodu =P.
Monotonia troszkę, ale wreszcie wjechałem w coś co osłoniło mnie od wiatru. Przemykałem żwawiej między skałkami, czasem zjeżdżając w kierunku niektórych. Zaliczyłem też "Rogacza" o wzroście 689metrów, nie mogłem się powstrzymać :D. Przynam się też uczciwie że obsrałem Park Narodowy =P. Zgorszonych przepraszam :P.
Po podjazdach nadszedł czas na długi zjazd asfaltem/szutrem. Żwawo minęła droga do Szczytna, gdzie uzupełniłem zapasy i dobity wagowo udałem się gdzieś w plenerek zjeść. Zaczął się długi podjazd, kiedy postanowiłem po dłuższym czasie wreszcie stanąć i zrobić normalne jedzenie - zaczęło lać... Nie było jak za bardzo robić am, ani gdzie się schronić. Tak więc z karimatą pod dupą, na plecach i nad łbem osłaniałem się od deszczu i marzłem sobie, marnując drogocenny czas. Do tego cierpiał przy tym mój krzyż, który plecaka i podjazdów miał już dość. Gdy przestało lać skierowałem się w dalszą drogę w górę. I w górę. I w górę. I w sumie byłem święcie przekonany, że wjeżdżam jakoś od dupy strony na Mt Everest. Jakież było moje zaskoczenie gdy WRESZCIE wdrapałem się na coś co wydawało mi się końcem podjazdów tego dnia, i zaczął się zjazd. Źle popatrzyłem na mapę i to był ten cały zjazd, na który czekałem. Rozczarował, bo po kamerdolcach i mnie męczył. Niedługo potem w promieniach słońca siliłem się liofilizatem i innymi dobrymi rzeczami, aby jakoś dobić swe ciało energią. Rzut oka na mapę i padł kolejny durny pomysł - dojadę na pole namiotowe pod Śnieżnikiem. Gdy po pewnym czasie tego przydługiego popasu popatrzyłem na zegarek, zaczęło mi się bardzo śpieszyć... :/
Znów podjazd (bezendu, bezendu, bezendu bezeeeenduuu...), którym dopadłem zielony rowerowy wzdłuż rzeczki Bystrzycy (wolałem zielony niż czerwony, który wiódł drogą o nazwie "Wieczność" :P psychologia.). Dokręcałem ile było sił w nogach, mknąłem szutrem i łykałem spore ilości błota. W Bystrzycy pojawiłem się więc szybko, ale z lampką rezerwy bijącej mnie po gałach. Odwiedziłem dwa sklepy pytając o Powerade'a, ale nieciekawe miny ekspedientek nie wróżyły sukcesów w tej kwestii... Pognałem dalej do Bystrzycy Kłodzkiej, którą pokonałem jak najszybciej się dało (wciąż bez powodzenia w polowaniach na izotonik. I do teraz nie wiem czemu nie kupiłem wtedy wody), jakoś dziwnie się w tym mieście czułem. Choć ładne. Poszukiwania wyjazdu z centrum i Sudeckiego Szlaku Konnego, aby skrócić drogę i nie jechać asfaltem. Szlak odnaleziony, ale teraz wiemy że ten wybór to był błąd ;). Szlak prowadził przez pola, drogami zrytymi przez traktory. Koła mojej krówki fullki ledwo obracały się w tym gnoju (no dobra, gnoju tam nie było ale konsystencja podobna :P). Niesamowicie lepiący się rodzaj błota. Myślałem, że w piastach to ja mam kwadraty, albo że coś ciągnie mnie do tyłu... oO. Do tego z nieba naparzała mocna latara, natomiast w bukłaku rezerwy... Gdy dorwałem się wreszcie do jakiejś dróżki, postanowiłem olać dalszą część tego szlaku konnego i rwać do Wilkanowa po wodę i dojazd do Parku asfaltem.
Wtedy już na dobre zaczął się podjazd. Do Międzygorza wtoczyłem się z ekstremalnie małą prędkością, na młynku w miejscach, gdzie nie powinno wcale go być. Lekki zryw sił w centrum co by się nie pogrążyć bo ludzie patrzą, potem kolejne zrywy "bo już przecież tak blisko i będzie pole!". Stromy podjazd i oto jestem! Oto jestem. Oto jestem ja, Merida ale nie ma pola namiotowego. Kwa. Jest parking. I tyle, totalne zadupie. A od dawna jestem już w Parku Narodowym, kończy mi się asfalt i zaczyna główny szlak turystyczny na Śnieżnik. Trudno, jadę dalej bo widzę na mapie że jest wiata, a prowadzi do niej droga dojazdowa do schroniska, miły szutr i kamyczki. Podjazd once again. Dotarłem na miejsce, szukam wiaty, skrajnie wyczerpany. Nie, tu także mapa sygnowana wydawnictwem ExpressMap dała dupy, po raz kolejny podczas tego wyjazdu. Nie ma żadnej wiaty, tylko jedna ławka i pozostałości po ognisku. Olewam, nie mam sił jechać dalej a zrobiło się już prawie ciemno. Rozkładam namiot, chowam rower i zbieram gałęzie na ognisko bo jestem głodny niczym wilki, które pewnie siedzą i patrzą się co ja durny robię.
Wizja mandatu przyspieszyła moje przygotowania do ogniska, które z wielkimi trudnościami udało mi się wreszcie rozpalić. Małe, jak zawsze w górach bo po co palić duże skoro do małego można bliżej podejść :). Grzejemy kiełbaskę, jakąś starą suchą bułkę znalezioną na dnie plecaka (co będę wyrzucał :P). Wtedy z oddali słychać quady strażników. Zrezygnowany piekę dalej kiełbaskę, bo co mam robić? Podjechali, poświecili, pogadali, pojechali dalej. W tym momencie nie miałem pojęcia czy zostawili mnie na później czy po prostu olali. Stresu było więc w cholerę, klnięcia sobie w twarz także. Telefonu nie było bo nie. Był tylko księżyc zachodzący powoli nad Śnieżnikiem, mnóstwo gwiazd, błyskawicznie zgaszone ognisko i czmychnięcie do namiotu, bo w dolinie i przy strumyku było już bardzo zimno. W namiocie jeszcze czekolada i już sen, słuchając przechodzących nieopodal turystów, których ledwo słyszałem przez ów strumyk. Oj niemiło i niełatwo mi się zasypiało. Zwłaszcza, że spodziewałem się wizyty strażników.
Na szczęście - przyszedł sen a strażnicy nie. Widać wyglądałem nieszkodliwie. Zresztą kurna kłóciłbym się! :P. Co nie zmienia faktu, że był to jeden z głupszych noclegów w moim życiu. W nocy poniżej 5 stopni ale ciepły śpiwór ratuje sytuację. Tylko cięzko z niego wyjść ;) a wychodziłem przed 5 rano, żeby szybko się zebrać.
Rowerowa wizja Stołowych. Przynajmniej wiadomo skąd ta nazwa :P
Sporo rzek miało taki kolor, ja nie wnikam :P
Powinienem to opatentować
<3 69 =P
Bystrzyca Kłodzka
Szlak kuński, kwa mać :P
Błotko prosto z pola
Pole namiotowe -_-
A oto moja miejscówka