Wpisy archiwalne w kategorii

Wyjazdy

Dystans całkowity:3392.00 km (w terenie 1155.00 km; 34.05%)
Czas w ruchu:168:43
Średnia prędkość:18.26 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:39824 m
Maks. tętno maksymalne:186 (93 %)
Maks. tętno średnie:132 (66 %)
Suma kalorii:16156 kcal
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:65.23 km i 3h 44m
Więcej statystyk

Mysłowice

Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Do Mysłowic porobić za serwis. Bardzo ciepło, pod 20 stopni. Krótki rękawek, spodenki, total luz.
Wyjazd z Mysłowic i zaczęło lać. Pomijając, że wieje nieprawdopodobnie. Do Katowic po części terenami.
Na Ochojcu podjazd do naszej nowej filii, pooglądać. Zaraz po wyruszeniu ściana deszczu i zaczyna walić gradem, na moje nieszczęście przejazd zamknięty i nie mający końca sznur próżnych węglarek ciągniętych przez ET41.

Temperatura spadła do 7 stopni, non-stop ulewny deszcz i grad, połączony z jeszcze bardziej chłodzącym wiatrem. Ramiona odmrożone, nie było już powoli czuć kierownicy, a kierunek DK44, podkręcenie muzyki i napierdalanka :P. Bo my na deszczu, wilki jakieś.

Meridce rama się chyba uginała pod naporem bocznego wiatru, niesamowicie wiało. Na Paniówkach przelot za TIR-em skończył się driftem po zmoczonym asfalcie. Nie sądziłem, że rower może jechać w bok :P.
Szacunkowi ze stron kierowców nie było tego dnia końca :)

Pożegnanie z Masą Bytomską

Piątek, 17 grudnia 2010 · Komentarze(0)
Miała być większa ekipa Gliwice+Zabrze, ale coś nie pykło i na wyjazd umówiłem się tylko z Serafinem. Wyjazd miałem mega spóźniony więc pojechał sam, ja dopiero zbierałem się z domu. Dogonić się nie udało bo jak naprawiłem duży blat w korbie, to zepsułem średni =P. Nie ma to jak serwis na szybko.

Także na Rynek w Bytomiu samotnie, z iPodem. Tam około 36 osób. Parę fotek, szopka jakaś wielka, mikołaje, prezydenci, nagrody etc. Dostałem też odblaskową przepaso-opaskę na tułów :P. Najs.

Wyjazd. Serafin uciekł do przodu a mi generalnie cały przejazd minął w towarzystwie Dynia i naszych pedałów :P. Narzekając, komentując i rozmawiając dojechaliśmy do Rynku po 8km pętli. Tam czekały koksiaki, na szczęście :P. No i gorąca herbata oraz pizza. Ponownie wypasik. Wpadł jeszcze Mario, bez roweru bo prosto z pracy. Pogadane, pożyczone wesołego i tyle by to było wizyt na Masach w Bytomiu. A to za sprawą niezrozumiałej zmiany terminu i wypięcia się na pozostałe Masy w regionie. W sumie szkoda

Droga powrotna z Serafinem, tą samą trasą. W Zabrzu wizyta u Ani i Kuby w celu oddania świecidełek, zaproszeni na afterparty które skończyło się po godzinie 3 w nocy. Odstawiłem Serafina na Mikule i samotnie pojechałem do domu wisieć na telefonie do 7 rano ;).

Zaraz po przyjeździe na Rynek


Ekypa


Podczas przejazdu, z Dyniosławem =). Oczojebne kolorki


Poczęstunek

Katowicka Masa Krytyczna

Piątek, 26 listopada 2010 · Komentarze(2)
Rower składany na szybko po ostatnim myciu, w związku z czym baaardzo spóźniony wyjazd, neonów nie zdążyłem nawet zamontować. Naginanie żeby być na czas. Spore korki, ale co to dla nas :) czyli wkurwianie kierowców blachosmrodów.
Pod Teatrem o czasie i dyskusje jak przeprowadzić przejazd, czy z SCC czy bez. Decyzja podjęta i SCC było najwazniejszym punktem dnia ;).
Można powiedzieć, że stara dobra Masa - rozpieprz totalny :P

Niestety ludzi mało.
Po przejeździe herbata ale ja musiałem się szybko zbierać i droga powrotna znów gonienie czasu, bo czekała Noc Reklamożerców, a tam - SAGA ŻUBRA =P. Od Chorzowa po Zabrze na drogach miejscami totalna szklanka. Ciepło jednakże :)

Beskidzkie bacówkowanie - dzień 3

Piątek, 12 listopada 2010 · Komentarze(8)
Kategoria Wyjazdy
Dzień trzeci, dzień który miał być jeszcze krótszy - bo chciałem zdążyć na Masę do Zabrza. Na Masę o 18. A to oznaczało pociąg o 15:22 z Węgierskiej Górki. Obudziłem się a za oknem przywitała mnie ulewa... Robiłem wszystko aby przedłużyć wyjście w nadziei, że przestanie padać. Albo chociaż będzie mniej lać. Nic to nie dało, trzeba było wyjść. Niestety czekał mnie dojazd asfaltem aż do Złatnej... I to z górki. Oznaczało to chłonięcie wody jak gąbka. Już w Milówce nogi całe mokre, nie czułem stóp. Tylko u góry było sucho bo wziąłem kurtkę na deszcz. Za Milówką doprawdy ostro musiałem szukać motywacji aby jechać dalej a nie zawrócić i wsiąść od razu do pociągu. Dłużyło się, a deszcz nie przestawał mocno napieprzac w me zdemotywowane ciało. Odnalazłem jeden plus - rower był czystszy... Nie jadłem śniadania więc szukałem powoli miejsca, gdzie mógłbym przeczekać, zjeść i dogrzać się, odzyskać czucie w stopach, bo miałem już nawet problem z wpinaniem się. Z pomocą przyszedł mały drewniany garaż przy czarnym szlaku. Ciepłe żarcie, zmiana skarpetek na suche, dogrzewanie się i próba wysuszenia, czekanie czy przestanie padać i obliczanie czasów. Nie było dobrze, czas kurczył się i kurczył. Na szczęście przede mną teren, tam nawet podczas deszczu jedzie się lepiej.

Po zjedzeniu wynurzyłem nosa na zewnątrz a tam..nie padało :). Na szczęście. Nawet czasem kawałek nieba się pokazał. Zaczęła się wspinaczka czarnym szlakiem, gdzie nie wiedziałem czego się spodziewać - na tej stronie zbocza Baraniej mnie jeszcze nie było, choć zahaczałem ją już na bajku około 4 razy. Ku memu zadowoleniu - jest to według mnie najlepszy szlak na zdobywanie tej góry na rowerze :) nawet w tych błotnych dość warunkach. Sam początek przy Złatnej musi być też bardzo fajny do zjazdu, szkoda że taki krótki odcinek. Podjeżdżalność tego szlaku napraaaawdę spora. Potem co prawda typowy dla Baraniej syf po ścince, ale nie ma źle.

Widoków jednak nie było mi dane zaznać - wszędzie chmura. Nie rozglądając się więc zbytnio pchałem się ku górze, martwiąc się o czas, gdyż brak było charakterystycznych punktów pozwalających na określenie czy wyprzedzam czas szlakowy. Pozostały mi tylko przypuszczenia. Gdy pojawił się śnieg wiedziałem, że jest blisko. I było :). Wyprzedziłem czasy i bardzo dobrze, bo zaczynało mi się mocno śpieszyć. Na szczycie szok, bo z jednej strony już dotarli ze ścinką, wieża widokowa przestaje być potrzebna... W oddali widać skąpane w słońcu miejscowości, ja cały czas stoję w chmurze. Bawię się w abstrakcję śniegową, strzelam foty i uciekam. Tym razem zjazd szlakiem, którym tylko wjeżdżałem. A raczej wnosiłem większość, bo było wtedy dużo śniegu, mimo maja.

Zjazd czerwonym jest świetny, dwa trudniejsze progi skalne a tak to walka o przyczepność w błocie śniegowym, gdyż opony chcą uciekać w przepaść. Świetna zabawa :). Niżej zaczyna się coś dziwnego. Szlak wygląda na ubity, w dobrym stanie. Spod kół zaczynają jednak lecieć nieprawdopodobne ilości błota oO. Do teraz tego nie rozumiem, ale opony zrywały ogromne ilości nawierzchni i zapychał wszystko. Po kilkudziesięciu metrach skończyła się ów anomalia...

I tu trawers na Halę Baranią, w celach zwiedzania. Potem powrót na szlak czerwony i stamtąd trochę z buta na Magurkę Wiślańską. Mapa w dłoń i kalkulacje... Czasu mało, maaaaało. Ale teraz szybkie odcinki, więc ruszam. Tylko, że ledwo daję radę zmieścić się w czasach przeznaczonych dla turystów pieszych oO. Coś mi naprawdę nie pasuje. Gdy patrzę na czasy na znakach szlakowych, okazuje się że rozmijają się z moją mapą nieraz nawet o godzinę... Compass zawsze miał bardzo optymistyczne czasy, ale to mnie zaskoczyło. Niepewność wzrastała, zwłaszcza że nie odczuwałem tych zjazdów, co chwila schodzenie i przeprowadzanie przez wielkie kupy zwalonych drzew, które pozostawiono "celem obserwowania naturalnych procesów erozyjnych" czy jakoś tak. Dzięki! Napieranie po halach dostarcza dużo przyjemności, ale mi brak już trochę sił, brudzę się cały błotem, nie mam czasu zatrzymać się i zjeść, odpocząć. Podjazd na Glinne miejscami wbiegam, a gdy wreszcie melduję się na szczycie - mapa mówi że przede mną już tylko zjazd! 620 metrów w pionie. Do samej Węgierskiej Górki. Czasu za mało, ale to przecież zjazd ;>. Tylko ta niepewność. Bo mało to w Beskidach zjazdów, których sie nie da zjeżdżać... Albo kapeć? Albo zerwany łańcuch? Barrrrdzo chciałem zdążyć.

Rozkręceni skoku, ściśnięcie pasków plecaka, kasku. I w dóóóół. Zjazd szybki, a przez goniący mnie czas jechany czasem aż nazbyt szybko, niemadrze. Czasami blisko było abym przerwał dobrą passę tego wyjazdu - zero gleb ;). A to naprawdę rzadkie :P. Chyba nie pamiętam takiego wyjazdu w góry ;).
Na tym zjeździe jest wszystko. Kawałek singla, kręte kamieniste odcinki, szerokie dukty z naturalnymi hopkami, miejscami urwiskowe nawroty. Pod koniec szybki zjazd po kamieniach po lesie. ŚWIETNY ZJAZD. Jeden z najlepszych w moim życiu, na pewno w dużej mierze przez prędkość :). W Węgierskiej melduję się cały ubłocony i szczęśliwy, z okrzykiem triumfu na głównej ulicy miasteczka ;). Do pociągu jest czas, jadę na peron aby trochę umyć siebie i ubranie. Znów te spojrzenia ludzi.. :P ale fakt, ten rower naprawdę wyglądał jak "cementownia".

W pociągu kolejne komentarze :P. Do tego obok dwie gimnazjalistki i Ich ciekawe problemy, za mną dyskusja o wyższości Peji nad jakimś innym kretynem, żyć nie umierać... Gdy dosiada się banda emerytów wracających z "konferencji szachowej" nie wytrzymuję - zakładam słuchawki i odpalam radio :P.

W garażu, odzyskując chęci do jazdy


W drodzę na Baranią. Niefajnie mnie wita


Radosna twórczość :P


Radosnej twórczości ciąg dalszy. Ciekawe jak zostało to potem interpretowane ;)


Kolejna fotka w tym samym miejscu. Ciekawe kiedy za mną nie będzie już drzew


Zbocza, na czerwonym szlaku. <3


?!?!? nie rozumiem tego do teraz.


Blah.


Iiiii dużo później, na dworcu w Węgierskiej :)


O. Bohaterka dnia


A po to dzieci zakładamy na zjazdach okulary :P

Beskidzkie bacówkowanie - powrót - ZMK

Piątek, 12 listopada 2010 · Komentarze(6)
Po powrocie z gór od razu z dworca kierunek przejazd Zabrzańskiej Masy Krytycznej.
Dołączam do Masy na trasie, gdyż pociąg miał małe opóźnienie. Widać z daleka policyjne światła, wbijam się zaraz za eskortą na Alejach Korfantego. Witam się i przyjmuję kolejne komentarze na temat mojej usyfionej krówki fullówki :P. Krótki przejazd i już zarządzone zostaje afterowe ognisko na hałdzie. Po drodze sklep i oczywiście porcja błota :). Długie stosunkowo posiedzenie a potem powrót do domu w towarzystwie ;).

Wyjazd baaarrrdzo udany. I to bez gleby! :P Tylko błota trochę sporo. Ale fajne traski zjazdowe poodkrywane. No i co najważniejsze - bacówki ;)).
Czasu przejazdu po Masie nie ma bo w pociągu zorientowałem się, że licznik coś odmówił posłuszeństwa. Dystans z bikemapy

Wszystkie foty z wyjazdu + Masa na Picasie

Nawet mnie uwieczniono gdy się wtryniałem do kolumny ;)


W towarzystwie :)


Porównanie plecaków =P


After


After

Beskidzkie bacówkowanie - dzień 2

Czwartek, 11 listopada 2010 · Komentarze(5)
Kategoria Wyjazdy
Dzień drugi zaczął się jakoś mozolnie. Ciężko było się wygrzebać rano, brakowało snu. W nocy też się jakoś specjalnie dobrze nie wyspałem, jak zwykle brakowało poduszki, a coś nic nie kombinowałem. Zresztą walczyłem trochę z wiatrem, który co pewien czas rozdmuchiwał ognisko palone obok głowy i powodował me zmartwienie, czy mi się ten śpiwór czasem nie zapali :P. Zresztą w nocy zgasiłem ognisko bo dymiło niemiłosiernie, dmuchając mi wszystkim do śpiwora, przez co się tam dusiłem :P. Tak to jest jak wiatr kierunek zmieni.

Bez jedzenia spakowałem się i wyruszyłem, śniadanie zaplanowałem na Hali Miziowej, która nie była znów tak daleko. Znów więc z samego rana podjazd. Nowe siły i dużo mniej było prowadzenia, dopóki nie zacząłem się ślizgać jak masło na lodzie. Odwiedziny na Hali Górowej w bazie SKPB, jeszcze tam nie byłem więc sobie chciałem zobaczyć jak to się ma do Głuchaczek. A ma się zajebiście :P. I dalej napieranie na Miziową, gdzie czekały na mnie chmury. Widoków zero, a byłem tu zaledwie dwa tygodnie wcześniej ;). No nic, uradowany że śniegu już nie ma pojechałem do schroniska żeby skorzystać z samoobsługowej kuchni. Milka była Meridową ochroną :P. Po pałaszowaniu i studiowaniu mapy znów wyszło, że trzeba się ruszać żwawo, więc czym prędzej obrałem czerwony, którym te kilkanaście dni temu przedzierałem się po kolana czasem w śniegu. Śladów niedźwiedzia już jednak nie było ;). Początkowo fajny zjazd, potem trochę z buta a później już "cykle mieszane", tak jak je zapamiętałem. No i te masakryczne ilości "błota pośniegowego" :P. Bajora nieziemskie, sporo było omijania rozlewisk. Ale z czasami byłem mocno do przodu, także stromy podjazd pod schronisko na Hali Rysiance pokonany żwawo, z kibicami w tle :P. W ogóle ludzi w okolicach schroniska ilości masakryczne... Przypomniałem sobie, że to przecież święto. A gdy byłem ostatnio - byłem jedynym gościem, miałem okazję na długą i spokojną rozmowę z właścicielem. Dziś tylko szybko wydał wrzątek, ucieszył się i pogratulował, że wreszcie po tylu latach widzę to schronisko i Halę bez śniegu, po czym zniknał na zapleczu :P. Ja posiliłem się trochę, ale nie siedziałem dłużej bo ilość ludzi i skala ich zżycia z górami nie powodowała u mnie żadnych pozytywnych uczuć. Za oknem wciąż lekka mżawka. Nie było już jednak śniegu - ten padał podczas moich podróży po szlaku czerwonym. Wolę śnieg niż deszcz :)

Odcinek do Redykalnego Wierchu jest bardzo fajny rowerowo. Czasem tylko musiałem zwalniać bo turystów trochę było, jednak zwyczajowo sami schodzili z drogi, na której mają pierwszeństwo. Dzięki Im za to. Zresztą za każdym choćby najmniejszym razem takowe dzięki w stronę niespedalonych turystów leciało :). Jako że jechałem bez muzyki to miałem kolejną okazję wsłuchiwać się w komentarze :P. "jezu brzmiał jak stado bydła", "temu to dobrze", "o kurwa - na rowerze?!", "iiii w to błoto, pojebany jakiś", "a temu nie zimno w tych krótkich gatkach" i tym podobne, niestety nie spamiętam już :P.

Dalej czarnym, wciąż znane doskonale rejony, jednak te szlaki na rowerze nigdy nie były pokonywane, zawsze pieszo. Zresztą to na tym żółtym spotkałem kiedyś niedźwiadka :). Lubi widać te rejony, już dwa razy notowałem tam jego aktywność. A podobno bardziej w okolicach Babiej urzęduje.
Cóż - to co się działo na szlaku niebieskim to pozwolę sobie ominąć. Ileż było kurw, wtopień się nogami w błoto, pogardliwego spojrzenia i kurwowania na "drwali" i innych odpowiedzialnych za te wszystkie beskidzkie ścinki drewna... Błoto absolutne. Jedna wielka miazga, wszystkie rodzaje błotnej mazi - glina, kałuże z błota, ruchome błotne piaski i co tylko sobie człowiek wymyśli... Spowolniony strasznie, ale wiedziałem już, że z czasem będę do przodu. Jeszcze poszukiwania (niestety bez rezultatów) bacówki, która tam kiedyś istniała a teraz jej los jest nieznany. Do Rajczy wpadłem z impetem, chlapiąc na bogu ducha winną nastolatkę w białych kozaczkach, czekającą na chłopaka :P. Tak to jest jak się stoi w podejrzanym miejscu zaraz za zakrętem. Z wielkim rogalem wyraziłem jak tylko mogłem najszczersze wyrazy współczucia gdy musiała ze swych śnieżnobiałych, zapewne smarowanych kremem Nivea, kozaczków ścierać błoto w kolorze dwudniowej sraczki :P.

Wtoczyłem krówkę fullówkę na asfalt i wsłuchując się w płacz mojego roweru udałem się do centrum na zakupy Rogaczy a nastepnie do schroniska PTSM, które ludzie bardzo zachwalali. Byłem w okolicy i postanowiłem sprawdzić, rezygnując z drugiego noclegu pod chmurką. Choć gwiazdy ponownie miały mnie tej nocy czekać niesamowite :). Ale gdzie tak w cywilizacji... Schornisko w Rajczy - Nickulinie polecam z całego serca. 18zł za nocleg, ciepła woda do dyspozycji cały czas, niesamowicie dobrze wyposażona kuchnia samoobsługowa i przemili właściciele. Tylko żeby nie trafić na żadną wycieczkę gimnazjalistów :P.

Byłem wcześnie, przy zapadającym zmroku i przy Żubrze wziąłem się za serwis roweru. Wcześniej myłem go porządnie w rzeczce (Soła), i na szczęście wypłukałem większość tego syfu. W całkiem niezłym stanie została więc krówka wstawiona zaraz obok mego pokoju, gdzie na korytarzu śliczne dwa długie kły Revelationa uśmiechały się do mnie przed pójściem spać.
Jeszcze Rogaczek w pokoju, szukanie stacji radiowych bo usychałem z braku muzyki, planowanie dnia trzeciego i już zasypiałem w łóżku, z poduszką <3

Hala Miziowa, podobno :P


Milka Meridka :P


Deja vu :P



Jeziorka błotne


Jeziorka robiące za parking rowerowy :)


Zjazdddd


A że mi się kapcie w parking nie zmieściły, to zbojkotowałem te zasrane wyrwikółka.


Pięknie tu wygląda =P


Suszarnia, mrrr!

Beskidzkie bacówkowanie - dzień 1

Środa, 10 listopada 2010 · Komentarze(10)
Kategoria Wyjazdy
Zapowiadało się zero snu, przez pakowanie i inne rzeczy zbliżała się nieuchronnie godzina wyjścia z domu i jazdy do Katowic na pociąg. Na dworze cały czas padało. Zacząłem się już ubierać gdy na dworze dosłownie walneło ścianą deszczu... Czekałem z nosem przyklejonym do szyby aż w końcu minął czas wyjazdu, pozostałem w domu aż do pierwszego pociągu z Zabrza do Katowic i dalej w góry. Kolejna godzina słońca zniknęła magicznie z zegarka... Za krótkie te dni.

W Katowicach więc dzięki PKP, i to za darmo bo bilet miałem od Katowic ale kanar nawet słowa nie powiedział, sucho na szczęście. Nie uśmiechało mi się od razu zaczynać "na mokro". Do Żywca dość szybko, tam szukanie bankomatu i kompresora. Pierwsze się powiodło, drugie nie. Jechałem więć na kapciowatych kapciach, a pierwsze kilka km to asfalt. Ble. Zresztą zaraz po tym jak zgubiłem i odnalazłem szlak - skierował mnie on w teren. Teren, którego zdecydowanie na rower nie polecam :P. Przynajmniej nie w tą stronę. Takiej stromizny jeszcze na rowerze nie próbowałem pokonać (no, pomijając pionowy żółty w PNGS :P ale o tym staram się wciąż zapomnieć :P). Wiele było prób jazdy, ale i tak nie pamiętam żebym tyle prowadził rower. Jak nie nachylenie to ten Maxxisowy kapeć, który wgryzał się we wszechobecną glinę spowalniając i zakopując. Tak więc głównie ślizgając się SPD-kami po tej glinie, pnąłem się mozooolnie w górę. To mi tylko przypomniało dlaczego w następnych moich butach SPD muszą się znaleźć kolce :P. Choć przydałby się także terenowy bieżnik i gnąca się podeszwa... :P. Humor poprawiała tylko pogoda, odkąd wysiadłem z pociągu towarzyszyło mi mnóstwo słońca, co jest dla mnie stosunkową nowością na moje tradycyjnie listopadowe rowerowe góry ;). Tylko czas zapierdzielał, a ja wciąż się ślizgałem tracąc siły i klnąc na okoliczności. Czasu wiadomo było, że codziennie będzie bardzo mało. Dni krótkie, a do objechania dość dużo. Za cel powziąłem sobie objechanie kilku potencjalnych bacówek aby je sobie na mapie oznaczyć i obadać, a to zmusiło mnie do obrania dość trudnej miejscami rowerowo trasy. Priorytetem było połączenie tych miejsc jak najkrótszymi odcinkami szlaków.

Szlak mijał sobie i mijał, wreszcie po krótkim zjeździe wylądowałem w Juszczynie Górnej gdzie przez lenistwo pomyliłem oczywiście drogi i zjechałem znaczny odcinek asfaltem, który potem musiałem ponownie zdobywać. Ale nie było najgorzej - znalazłem dzięki temu warsztat samochodowy i nakarmiłem swe lacie kompresorem i 8 atmosferami =D. Przydało się na asfalt. Rower zaczął także o niebo lepiej podjeżdżać w terenie. Choć tu z kolei przypominał o sobie dość zjechany już Highroller. O ile rozmiar 2.5 to po prostu niebo przyczepności, o tyle myślę że rozmiary mniejsze są po prostu bez sensu - bieżnik nie jest zbyt fajny i gdy kostki sie obniżają - opona duuużo według mnie traci.
Niesamowicie szybki odcinek asfaltowy, po nim znów mozolny niebieski szlak. A gdy wreszcie się skonczył - zjazd czarnym aż do wodospadu w Sopotni. Fajny, szybki - godzina szlakowa zamieniona w niecałe 10 minut. Generalnie niebieski szlak według mnie byłby bardzo fajny, ale w drugą stronę. No i generalnie na fulla, sporo było kamerdolców. I glina, ale to w sezonie nie powinno stanowić problemu.

W Sopotni zachodziło nad moją głową słońce, ja do celu miałem jeszcze około dwóch godzin, nie wiadomo ile dokładnie gdyż nawet nie wiedziałem gdzie będę tej nocy spać. Zaraz za Sopotnią jest mnóstwo bacówek, mimo zapadającej ciemności oddałem się zwiedzaniu kilku z nich. Dopiero po wstępnym zbadaniu obszaru ruszyłem dalej szlakiem w górę (niestety), w ciemnościach i dopadającym mnie zmęczeniu. Towarzyszył już także ból lewego kolana, zmęczonego ostatnimi wyczynami pieszymi w górach - kolano odezwało się do mnie podczas zjazdów, przeciążenia podobne do tych przy schodzeniu. Podczas jazdy nie czułem nic, jednak chodzenie było problematyczne. Zjazdy także bolały. W całkowitej ciemności mijam Halę Malorkę, gdzie liczyłem na bacówkę i brnę dalej, gdyż moim oczom nie ukazała się żadna hacjenda. W głowie rozpatruję już konstrukcyjnie posłanie pod drzewkiem, gdy w okolicach Hali Uszczawne trafiam na stary szałas. Konstrukcja ledwo się kupy trzyma, ale zawsze to kawałek osłoniętej od wiatru przestrzeni, gdzie nie trzeba nic adaptować - wystarczy zrobić trochę miejsca na karimatę, ognisko i rower. Namiotu tym razem nie brałem.

Na ziemi pojawiła się folia NRC, na niej karimata a na karimacie śpiwór. Ja poszedłem zbierać opał na ognisko. Szybkie rozpalenie ognia i już dogrzewałem się jednym z najpiękniejszych darów przyrody. Utworzona została konstrukcja zasilająca ognisko na przynajmniej początkowe godziny mojego snu, zająłem się obiadokolacją i począłem studiować mapę, zużywać reaktywujące me ciało maści ;). Rower dostał jedynie trochę oleju na łańcuch, nie było z nim tak źle. Po telefonie, jedzeniu i ustaleniu planu na jutro, powoli zawinałem się w śpiwór i oglądając gwiezdny spektakl poszedłem spać. Jeszcze trochę deszczu pokapało, ale kilka desek nad głową wystarczyło aby nie zmoknąć.


Pierwszy postój, a właściwie legowisko. I czerpanie z przepięknej pogody. Zwłaszcza po takiej nocy..


Się ten kapeć wgryza, że nie wiadomo czy to jeszcze rower czy już motocross


www.zbuta.pl w wersji www.bardzostromozbuta.pl


Widoczki na Taterki


Szamanie. Już wieczorowo, już na MONCS (Miejscu Okupowanym Na Czas Spania :P)


Lektura do poduszki ^^


O porządek średnio dbałem :P


Ot moja hacjenda


A po wyjściu ze śpiworka widok na Babią Sukę :)

Jura Krakowska

Niedziela, 24 października 2010 · Komentarze(6)
Kategoria Wyjazdy
6 rano, dworzec PKP Zabrze. Światło i huk - nax zjeżdża na peron, budząc zmęczonych, czekających na pociąg kljętów naszego państwowego przewoźnika :P. Po bilet i oczekiwanie cóż to podjedzie. Podjechał niestety SPOT, więc znów celowanie w wieszak (zwłaszcza, że na kołach masowe neony ;)). Na szczęście w Kato przesiadka, podstawił się kibel, więc już wszystko w normie :P. Tylko ogrzewanie przeszkadzało, bo od wyjścia z domu stwierdziliśmy z Anią zgodnie - CIEPŁOOOO.

Dwie godzinki z hakiem drogi i wysiadamy w Krzeszowicach, gdzie nagle odczuwamy, że pizga :P. Widać nie wszędzie jest tak ciepło jak u nas. Bankomat i start, podjazd asfaltem, co ja i krówka fullówka wręcz ubóstwiamy... Wjechaliśmy w jakieś cieplejsze obszary więc kurtka do plecaka, i dalej gonić Anię. Krzyż woła "czemu wychodziłeś z łóżkaaaaa!!!" i boli, bo taki podjazd na start nie jest miły :P.

Potem w teren i po szukaniu szlaków zjazd w dolince, bardzo fajny. Jak to jesienią - wszystko pokryte liśćmi, więc gdzieś pod koniec dostałęm patongiem po kostce i piszczeli, przymusowe awaryjne hamowanie i poskręcanie się z bólu :P. Dalej znów bryknięcie asfaltem w teren.

Podjazdów trochę było, takie interwałowe górko-pagórki. Strome czasem, bo to takie cycki nagle wyrastające z ziemi :P. Zjazdy jakby łagodniejsze, miejscami stromo i ciekawiej, tylko że zakręty i "minibandy" na małych prędkościach bo opony jechały jak po lodzie. Wziąłbym laćki ale kto by wtedy podjeżdżał na tych asfaltach :P. Małe ciśnienia ale i tak na liściach nie miało to znaczenia. Dlatego z wyjazdem w góry trochę teraz jeszcze poczekam, jak co roku :)

Druga część dnia z masą błota w lewym bucie, bo trafiłem na przeprawę :P. Tak więc kuśtykając jedną nogą (druga wpięta), pokonałem jakoś te bagna :P. I te miłę dźwięki "chlup" "wwwlup", "chlup" "wwlup" :P. I o dziwo neony przeżyły tą kąpiel ;)

Po drodze dłuższy postój na łączce bo słońce grzało jak w lato, a było coś po 10. W krótkim rękawku myśleliśmy sobie o Śląsku, któy podobno tego dnia słońca zbyt dużo nie widział :P. Pod koniec dnia przed pociągiem jeszcze ognisko w lasku nad kamieniołomem, kiełbaski itd i potem dojazd do Krzeszowic, po ciemku. Krótkie te dni, chłolera.

I pykło 5000 :). Całkiem ok jak to, że nie mogę jeździć na rowerze... :P. nax pozdrawia ortopedów. Do niezobaczenia, mam nadzieję.

Wszystkie fotki na Picassie


Zwyczajowo, fota rowerowo-pociągowa ;>. Wyśmiana przez towarzyszkę :P ale to przecież tradycja!


Kamieniołom, na szczycie którego później zapłonęło ognisko


Łańcuszki


Czasem polami, szukając znikającego szlaku


Dzięciołęłło


IIIIIHAAAAA =D


Wszechobecne biedronki. W wydaniach dziwnych: bez kropków albo z białymi ryjkami :P


Burzy mi zdjęcie to równowagę


Chlup.

Południe terenowo

Czwartek, 21 października 2010 · Komentarze(5)
Kategoria Wyjazdy
Popołudniem wyjście i kierunek "gdzieś na południe". Park Leśny, na hałdę. Tam kilka razy po bandzie, hopkach. Raz o mało nie straciłem zębów bo rozpędzony prawie wjechałem na nową hopę ;). Ja się ledwo naumiałem na tych normalnych latać a tu takiego kolosa postawili... :P.

Dalej kolejny uphill na kolejną hałdę, tym razem tą przy A4, dziś widok taki sobie bo niebo było wtedy zachmurzone. Dalej na Makoszowy, stamtąd w tereny zalewowe, gdzie niedawno jeszcze stała woda. Zresztą wody do dziś tam sporo, potworzyły się jeziora. Krążeeeenieee po Lasach Makoszowskich, rundka za rundką. Potem odwiedziny składowiska miału i innego syfu przy Kłodnicy, wzdłuż Kłodnicy dłuższy trip. Po wertepach jakichś, pokazać damperowi po co siedzi w tej ramie :P. W ogóle dziś dostawał w dupę.

Potem przeciąwszy Paderewskiego na hałdę przy hurtowni, tam jakieś roboty więc objazdem. Znów kilka wjazdów na górę/wprowadzeń/wniesień i zjazdów, jeden nawet nagrałem. Choć w cholerę tam kamerdolców, lepszy zjazd znalazłem niestety potem :P. Zresztą jakaś terenówka próbowała swych sił, za kierownicą młoda kobieta kierowana przez (podejrzewam) swego chłopa :P. A z tyłu na pace przerażony pies ;>. Zjazd i kawałek asfaltem do wjazdu znów w las, tam objazd terenów do Wiosennej. Z Kończyc na Makoszowy żeby wracać terenem, Park Leśny. Przez nowe rondo (już wyasfaltowane) do domu.

Szyyybko, faajnie. Fajna pętelka w sumie ;>. Zwłaszcza na zimę. Kilka terenów odwiedziłem, gdzie za bajtla baliśmy się wchodzić :P. I pewnie nie bez powodu skoro dziś też gonili. Ale pozmieniało się sporo... Miała być potem jeszcze Halemba i okolice, ale czas gonił i trzeba było wracać. Zresztą ciemno się robi szybko, a moja illuminacja nie była ładowana ;)

Na szczęście mimo obaw błota dziś niewiele, czasem tylko fragmenty. Omijałem, przyznaję =D. Ledwo rower umyłem więc do niedzieli chciałbym go nie upierdzielić :). Czy wyjdzie czas pokaże :P.
Chłodno trochę gdy wiało, ale mało warstw. Tylko wiatr spory, często prosto w ryjek


Hałdzia przy aczwórce


Jesienią Merida podchodzi bardziej


Żółtki. W żółtych okularach to dopiero magicznie wyglądają :D


Między Kłodnicą a lasami


Kamerdolcowy zjazd


Porwane tamy i tym podobne, pamiątki po powodzi



I wsio

STO pomysłów dla Katowic

Piątek, 15 października 2010 · Komentarze(12)
Miałem jechać terenem ale jakoś się nie chciało a czas bardzo się skurczył. Więc typową trasą do Kato, z krówką fullówką. Jak sobie nie pojesz to sobie nie pojedziesz, i tak oto wyścigi z betoniarkami i tramwajami poskutkowały ścianowcem przed Świonami :P. Żelek i dalej.

Jeszcze uroczysty przejazd przez zamkniętą ścieżkę przed SCC w oczekiwaniu na jakąś interwencję ze strony ochrony :P. Nie udało się więc kierunek Mariacka. Na miejscu zaaaa wcześnie, podjechałem więc pod scenę, gdzie czekał pozbawiony roweru Hose i Krzynio. Pojechałem pod stary dworzec i czekałem na resztę. Reszty mało, zresztą pod sceną też masakra. Generalnie trza było się pokazać i jechać do dom, ale postanowiono że nasz przejazd jednak się odbędzie. No więc małe kółko ślamazarnym tempem wokół Kato, świecenie neonkami i gadki :]

Powrót z Jackiem i Arturem przez Świony, Rudę. I wzium do kina.
Ryj czorny, Merida uwalona, strój uwalony. Czyli sezon błota na ulicach wita :P. Ale cieplutko było

Czekaaanie, czekaaaanie


Arturo nas chwali =P