Wpisy archiwalne w miesiącu

Listopad, 2010

Dystans całkowity:348.00 km (w terenie 108.00 km; 31.03%)
Czas w ruchu:20:21
Średnia prędkość:16.27 km/h
Maksymalna prędkość:66.00 km/h
Suma podjazdów:3760 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:29.00 km i 1h 51m
Więcej statystyk

Źnieg

Poniedziałek, 29 listopada 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Nocą, Przejażdżki
Niestety wróciłem późno więc po szybkiej zmianie opon (znów :P) na rower wybrałem się dopiero po 18, w ciemnicy. Cel - terenki bo napadało :). Zresztą szkoda zjebać rower na tej soli, więc omijania ulic nie było końca.

Objazdy po kilku parkach (trzy to już kilka :P), najlepiej jeździło się po Parku Powstańców a.k.a. Leśnym, śnieg idealny. Choć ciut mało jeszcze, myślałem że będzie lepiej :). Odwiedziłem też hałdę ogniskową, spóźniliśmy się z operacją backupu drewnianego =P.

Po Parku Pileckiego (jakaż nowa seksi nazwa :P) też nieźle, zwłaszcza hopki =P. Najgorzej Dubiela, tak jakoś siakoś. No i trzeba się pchać tam przez sól.


Więcej sie nie chciało bo trza coś zjeść a i chorobę trochę czuć (dziękujemy wiadomo komu =P). Co fajne - przez lasy można było jeździć nawet i bez lamp ;). Ale i tak moja illuminacja pomooogła ;>. Fajnie, fajnie, fajnie :P. I ciepłooo.


Katowicka Masa Krytyczna

Piątek, 26 listopada 2010 · Komentarze(2)
Rower składany na szybko po ostatnim myciu, w związku z czym baaardzo spóźniony wyjazd, neonów nie zdążyłem nawet zamontować. Naginanie żeby być na czas. Spore korki, ale co to dla nas :) czyli wkurwianie kierowców blachosmrodów.
Pod Teatrem o czasie i dyskusje jak przeprowadzić przejazd, czy z SCC czy bez. Decyzja podjęta i SCC było najwazniejszym punktem dnia ;).
Można powiedzieć, że stara dobra Masa - rozpieprz totalny :P

Niestety ludzi mało.
Po przejeździe herbata ale ja musiałem się szybko zbierać i droga powrotna znów gonienie czasu, bo czekała Noc Reklamożerców, a tam - SAGA ŻUBRA =P. Od Chorzowa po Zabrze na drogach miejscami totalna szklanka. Ciepło jednakże :)

Przywitanie śniegu ;]

Środa, 24 listopada 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Przejażdżki
Na rower się wybierałem od 10 rano, ale kontynuacja mycia i serwisowania wszystkich rowerów sprawiła, że po "krótkim" nieudanym serwisie korby w szosie, z domu wyszedłem dopiero po zachodzie słońca ;). Choć chwilę jeszcze było dość widno.

Sporo warstw, bo za oknem napieprza śnieg z deszczem a temperatura oscyluje wokół dwóch. Maski jeszcze nie założyłem i nawet nie żałowałem. Trasa przez dwie DK, żeby było równo, bez dziur. Bo po ciemku na sliczkach to tak średnio mi się jeździ po zadupiach. No i obie DK oferują kilka podjazdów :). Więc można się fajnie rozjeździć.

Miały być Tychy ale skręciłem na Kato, pośmiałem się z samochodów w korku i powróciłem na drogę ku Zabrzu. Końcówka już z odmrożonymi stopami i dłońmi :P. Prędkości większe więc pod koniec przeciekło.

Znów trudności z wpinaniem się bo czucia w stopach brak, zresztą potem jakoś też dziwnie się pedałowało :P. Choć miałem wrażenie bardzo sztywnej podeszwy, już wiem jak to jest mieć w pełni karbonową podeszwę szosową :P. Z biegami ciężko było bo po wyjeździe z domu zorientowałem się, że przerzutka się zastała po ostatnim jeżdżeniu w syfie, a gdy odmroziłem palce to już w ogóle redukować nie mogłem :P.

Uwielbiam jazdę w takich warunkach. Choć nie lubię tego bólu gdy się już w domu człowiek próbuje ogrzać ;). Pierwszy śnieg zaliczony, im bardziej na południe tym ładniej było - śnieg na samochodach, drogach, polach, ..na kasku :P. U nas więcej deszczu jakoś. Aaa własnie - a zima drogowców NIE zaskoczyła :P. Mijałem 4 pługi

Ochraniaczom dziękujemy za opóźnienie odmrożenia :P

Zielone nóżki

Piątek, 19 listopada 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Przejażdżki
Ania od jakiegoś czasu namawiała na przejechanie się nóżkami, bo zalegają mi w domu :P. Więc w piątek w ramach rozruszania się przed balem, korzystając z dobrej pogody planowałem rower. I nagle szybka wiadomość braci, że jadą na Cześki :P. No to rzuciłem się na zielone nóżki w celu odmontowania masy niepotrzebnych rzeczy takich jak błotniki, odblaski, nakładki, dzwonki itd :P. Próbowałem też dostosować tą 16-calową (sic! :P) ramkę pod moje wymiary :P. Niestety sztyca okazała się dużo za krótka, a siodełko w wersji krowiej i w cholerę miękkiej także nie nadawało się nawet na najmniejszą przejażdżkę. Na szczęście w fullu ta sama średnica więc nastąpiła zamiana. Jednak najdłuższa seryjna sztyca (no poza kilkoma wyjątkami rzadko spotykanymi :P) 400mm także okazała się trochę za krótka ;). Ale trzeba było wychodzić.

Mimo przykurczu nad rowerem i tak fajnie znów poczuć moc hardtaila :). Do bracików z bezproblemową średnią 32 i ma twarz przybrała kształ rogala ;). Potem już spokojniej terenami, próbując też wyczuć opony, obtłukując sobie tyłek z braku dampera, itd :P

Wbita na Cześki z koszmarnym bólem krzyża (za krótki rower), potem powrót inną trasą - kawałek Toszecką sprawdzając ile fabryka małej Meridce dała i zaraz potem w las i przez Maciejów do domu.
Ach, hardtail to jest to ;)

Licznika nie kumałem więc dystans terenem od Marcina :P

Pod Maćkiem, prezentacja bardzo pasującego do roweru ubioru... :P


Napieramy. Na krzyż, najbardziej =P


Czesie


5xM. (a gdy ktoś wreszcie się zmobilizuje to będzie nawet 6xM :P póki co mamy takie.. mieszane DM ;>)

Beskidzkie bacówkowanie - powrót - ZMK

Piątek, 12 listopada 2010 · Komentarze(6)
Po powrocie z gór od razu z dworca kierunek przejazd Zabrzańskiej Masy Krytycznej.
Dołączam do Masy na trasie, gdyż pociąg miał małe opóźnienie. Widać z daleka policyjne światła, wbijam się zaraz za eskortą na Alejach Korfantego. Witam się i przyjmuję kolejne komentarze na temat mojej usyfionej krówki fullówki :P. Krótki przejazd i już zarządzone zostaje afterowe ognisko na hałdzie. Po drodze sklep i oczywiście porcja błota :). Długie stosunkowo posiedzenie a potem powrót do domu w towarzystwie ;).

Wyjazd baaarrrdzo udany. I to bez gleby! :P Tylko błota trochę sporo. Ale fajne traski zjazdowe poodkrywane. No i co najważniejsze - bacówki ;)).
Czasu przejazdu po Masie nie ma bo w pociągu zorientowałem się, że licznik coś odmówił posłuszeństwa. Dystans z bikemapy

Wszystkie foty z wyjazdu + Masa na Picasie

Nawet mnie uwieczniono gdy się wtryniałem do kolumny ;)


W towarzystwie :)


Porównanie plecaków =P


After


After

Beskidzkie bacówkowanie - dzień 3

Piątek, 12 listopada 2010 · Komentarze(8)
Kategoria Wyjazdy
Dzień trzeci, dzień który miał być jeszcze krótszy - bo chciałem zdążyć na Masę do Zabrza. Na Masę o 18. A to oznaczało pociąg o 15:22 z Węgierskiej Górki. Obudziłem się a za oknem przywitała mnie ulewa... Robiłem wszystko aby przedłużyć wyjście w nadziei, że przestanie padać. Albo chociaż będzie mniej lać. Nic to nie dało, trzeba było wyjść. Niestety czekał mnie dojazd asfaltem aż do Złatnej... I to z górki. Oznaczało to chłonięcie wody jak gąbka. Już w Milówce nogi całe mokre, nie czułem stóp. Tylko u góry było sucho bo wziąłem kurtkę na deszcz. Za Milówką doprawdy ostro musiałem szukać motywacji aby jechać dalej a nie zawrócić i wsiąść od razu do pociągu. Dłużyło się, a deszcz nie przestawał mocno napieprzac w me zdemotywowane ciało. Odnalazłem jeden plus - rower był czystszy... Nie jadłem śniadania więc szukałem powoli miejsca, gdzie mógłbym przeczekać, zjeść i dogrzać się, odzyskać czucie w stopach, bo miałem już nawet problem z wpinaniem się. Z pomocą przyszedł mały drewniany garaż przy czarnym szlaku. Ciepłe żarcie, zmiana skarpetek na suche, dogrzewanie się i próba wysuszenia, czekanie czy przestanie padać i obliczanie czasów. Nie było dobrze, czas kurczył się i kurczył. Na szczęście przede mną teren, tam nawet podczas deszczu jedzie się lepiej.

Po zjedzeniu wynurzyłem nosa na zewnątrz a tam..nie padało :). Na szczęście. Nawet czasem kawałek nieba się pokazał. Zaczęła się wspinaczka czarnym szlakiem, gdzie nie wiedziałem czego się spodziewać - na tej stronie zbocza Baraniej mnie jeszcze nie było, choć zahaczałem ją już na bajku około 4 razy. Ku memu zadowoleniu - jest to według mnie najlepszy szlak na zdobywanie tej góry na rowerze :) nawet w tych błotnych dość warunkach. Sam początek przy Złatnej musi być też bardzo fajny do zjazdu, szkoda że taki krótki odcinek. Podjeżdżalność tego szlaku napraaaawdę spora. Potem co prawda typowy dla Baraniej syf po ścince, ale nie ma źle.

Widoków jednak nie było mi dane zaznać - wszędzie chmura. Nie rozglądając się więc zbytnio pchałem się ku górze, martwiąc się o czas, gdyż brak było charakterystycznych punktów pozwalających na określenie czy wyprzedzam czas szlakowy. Pozostały mi tylko przypuszczenia. Gdy pojawił się śnieg wiedziałem, że jest blisko. I było :). Wyprzedziłem czasy i bardzo dobrze, bo zaczynało mi się mocno śpieszyć. Na szczycie szok, bo z jednej strony już dotarli ze ścinką, wieża widokowa przestaje być potrzebna... W oddali widać skąpane w słońcu miejscowości, ja cały czas stoję w chmurze. Bawię się w abstrakcję śniegową, strzelam foty i uciekam. Tym razem zjazd szlakiem, którym tylko wjeżdżałem. A raczej wnosiłem większość, bo było wtedy dużo śniegu, mimo maja.

Zjazd czerwonym jest świetny, dwa trudniejsze progi skalne a tak to walka o przyczepność w błocie śniegowym, gdyż opony chcą uciekać w przepaść. Świetna zabawa :). Niżej zaczyna się coś dziwnego. Szlak wygląda na ubity, w dobrym stanie. Spod kół zaczynają jednak lecieć nieprawdopodobne ilości błota oO. Do teraz tego nie rozumiem, ale opony zrywały ogromne ilości nawierzchni i zapychał wszystko. Po kilkudziesięciu metrach skończyła się ów anomalia...

I tu trawers na Halę Baranią, w celach zwiedzania. Potem powrót na szlak czerwony i stamtąd trochę z buta na Magurkę Wiślańską. Mapa w dłoń i kalkulacje... Czasu mało, maaaaało. Ale teraz szybkie odcinki, więc ruszam. Tylko, że ledwo daję radę zmieścić się w czasach przeznaczonych dla turystów pieszych oO. Coś mi naprawdę nie pasuje. Gdy patrzę na czasy na znakach szlakowych, okazuje się że rozmijają się z moją mapą nieraz nawet o godzinę... Compass zawsze miał bardzo optymistyczne czasy, ale to mnie zaskoczyło. Niepewność wzrastała, zwłaszcza że nie odczuwałem tych zjazdów, co chwila schodzenie i przeprowadzanie przez wielkie kupy zwalonych drzew, które pozostawiono "celem obserwowania naturalnych procesów erozyjnych" czy jakoś tak. Dzięki! Napieranie po halach dostarcza dużo przyjemności, ale mi brak już trochę sił, brudzę się cały błotem, nie mam czasu zatrzymać się i zjeść, odpocząć. Podjazd na Glinne miejscami wbiegam, a gdy wreszcie melduję się na szczycie - mapa mówi że przede mną już tylko zjazd! 620 metrów w pionie. Do samej Węgierskiej Górki. Czasu za mało, ale to przecież zjazd ;>. Tylko ta niepewność. Bo mało to w Beskidach zjazdów, których sie nie da zjeżdżać... Albo kapeć? Albo zerwany łańcuch? Barrrrdzo chciałem zdążyć.

Rozkręceni skoku, ściśnięcie pasków plecaka, kasku. I w dóóóół. Zjazd szybki, a przez goniący mnie czas jechany czasem aż nazbyt szybko, niemadrze. Czasami blisko było abym przerwał dobrą passę tego wyjazdu - zero gleb ;). A to naprawdę rzadkie :P. Chyba nie pamiętam takiego wyjazdu w góry ;).
Na tym zjeździe jest wszystko. Kawałek singla, kręte kamieniste odcinki, szerokie dukty z naturalnymi hopkami, miejscami urwiskowe nawroty. Pod koniec szybki zjazd po kamieniach po lesie. ŚWIETNY ZJAZD. Jeden z najlepszych w moim życiu, na pewno w dużej mierze przez prędkość :). W Węgierskiej melduję się cały ubłocony i szczęśliwy, z okrzykiem triumfu na głównej ulicy miasteczka ;). Do pociągu jest czas, jadę na peron aby trochę umyć siebie i ubranie. Znów te spojrzenia ludzi.. :P ale fakt, ten rower naprawdę wyglądał jak "cementownia".

W pociągu kolejne komentarze :P. Do tego obok dwie gimnazjalistki i Ich ciekawe problemy, za mną dyskusja o wyższości Peji nad jakimś innym kretynem, żyć nie umierać... Gdy dosiada się banda emerytów wracających z "konferencji szachowej" nie wytrzymuję - zakładam słuchawki i odpalam radio :P.

W garażu, odzyskując chęci do jazdy


W drodzę na Baranią. Niefajnie mnie wita


Radosna twórczość :P


Radosnej twórczości ciąg dalszy. Ciekawe jak zostało to potem interpretowane ;)


Kolejna fotka w tym samym miejscu. Ciekawe kiedy za mną nie będzie już drzew


Zbocza, na czerwonym szlaku. <3


?!?!? nie rozumiem tego do teraz.


Blah.


Iiiii dużo później, na dworcu w Węgierskiej :)


O. Bohaterka dnia


A po to dzieci zakładamy na zjazdach okulary :P

Beskidzkie bacówkowanie - dzień 2

Czwartek, 11 listopada 2010 · Komentarze(5)
Kategoria Wyjazdy
Dzień drugi zaczął się jakoś mozolnie. Ciężko było się wygrzebać rano, brakowało snu. W nocy też się jakoś specjalnie dobrze nie wyspałem, jak zwykle brakowało poduszki, a coś nic nie kombinowałem. Zresztą walczyłem trochę z wiatrem, który co pewien czas rozdmuchiwał ognisko palone obok głowy i powodował me zmartwienie, czy mi się ten śpiwór czasem nie zapali :P. Zresztą w nocy zgasiłem ognisko bo dymiło niemiłosiernie, dmuchając mi wszystkim do śpiwora, przez co się tam dusiłem :P. Tak to jest jak wiatr kierunek zmieni.

Bez jedzenia spakowałem się i wyruszyłem, śniadanie zaplanowałem na Hali Miziowej, która nie była znów tak daleko. Znów więc z samego rana podjazd. Nowe siły i dużo mniej było prowadzenia, dopóki nie zacząłem się ślizgać jak masło na lodzie. Odwiedziny na Hali Górowej w bazie SKPB, jeszcze tam nie byłem więc sobie chciałem zobaczyć jak to się ma do Głuchaczek. A ma się zajebiście :P. I dalej napieranie na Miziową, gdzie czekały na mnie chmury. Widoków zero, a byłem tu zaledwie dwa tygodnie wcześniej ;). No nic, uradowany że śniegu już nie ma pojechałem do schroniska żeby skorzystać z samoobsługowej kuchni. Milka była Meridową ochroną :P. Po pałaszowaniu i studiowaniu mapy znów wyszło, że trzeba się ruszać żwawo, więc czym prędzej obrałem czerwony, którym te kilkanaście dni temu przedzierałem się po kolana czasem w śniegu. Śladów niedźwiedzia już jednak nie było ;). Początkowo fajny zjazd, potem trochę z buta a później już "cykle mieszane", tak jak je zapamiętałem. No i te masakryczne ilości "błota pośniegowego" :P. Bajora nieziemskie, sporo było omijania rozlewisk. Ale z czasami byłem mocno do przodu, także stromy podjazd pod schronisko na Hali Rysiance pokonany żwawo, z kibicami w tle :P. W ogóle ludzi w okolicach schroniska ilości masakryczne... Przypomniałem sobie, że to przecież święto. A gdy byłem ostatnio - byłem jedynym gościem, miałem okazję na długą i spokojną rozmowę z właścicielem. Dziś tylko szybko wydał wrzątek, ucieszył się i pogratulował, że wreszcie po tylu latach widzę to schronisko i Halę bez śniegu, po czym zniknał na zapleczu :P. Ja posiliłem się trochę, ale nie siedziałem dłużej bo ilość ludzi i skala ich zżycia z górami nie powodowała u mnie żadnych pozytywnych uczuć. Za oknem wciąż lekka mżawka. Nie było już jednak śniegu - ten padał podczas moich podróży po szlaku czerwonym. Wolę śnieg niż deszcz :)

Odcinek do Redykalnego Wierchu jest bardzo fajny rowerowo. Czasem tylko musiałem zwalniać bo turystów trochę było, jednak zwyczajowo sami schodzili z drogi, na której mają pierwszeństwo. Dzięki Im za to. Zresztą za każdym choćby najmniejszym razem takowe dzięki w stronę niespedalonych turystów leciało :). Jako że jechałem bez muzyki to miałem kolejną okazję wsłuchiwać się w komentarze :P. "jezu brzmiał jak stado bydła", "temu to dobrze", "o kurwa - na rowerze?!", "iiii w to błoto, pojebany jakiś", "a temu nie zimno w tych krótkich gatkach" i tym podobne, niestety nie spamiętam już :P.

Dalej czarnym, wciąż znane doskonale rejony, jednak te szlaki na rowerze nigdy nie były pokonywane, zawsze pieszo. Zresztą to na tym żółtym spotkałem kiedyś niedźwiadka :). Lubi widać te rejony, już dwa razy notowałem tam jego aktywność. A podobno bardziej w okolicach Babiej urzęduje.
Cóż - to co się działo na szlaku niebieskim to pozwolę sobie ominąć. Ileż było kurw, wtopień się nogami w błoto, pogardliwego spojrzenia i kurwowania na "drwali" i innych odpowiedzialnych za te wszystkie beskidzkie ścinki drewna... Błoto absolutne. Jedna wielka miazga, wszystkie rodzaje błotnej mazi - glina, kałuże z błota, ruchome błotne piaski i co tylko sobie człowiek wymyśli... Spowolniony strasznie, ale wiedziałem już, że z czasem będę do przodu. Jeszcze poszukiwania (niestety bez rezultatów) bacówki, która tam kiedyś istniała a teraz jej los jest nieznany. Do Rajczy wpadłem z impetem, chlapiąc na bogu ducha winną nastolatkę w białych kozaczkach, czekającą na chłopaka :P. Tak to jest jak się stoi w podejrzanym miejscu zaraz za zakrętem. Z wielkim rogalem wyraziłem jak tylko mogłem najszczersze wyrazy współczucia gdy musiała ze swych śnieżnobiałych, zapewne smarowanych kremem Nivea, kozaczków ścierać błoto w kolorze dwudniowej sraczki :P.

Wtoczyłem krówkę fullówkę na asfalt i wsłuchując się w płacz mojego roweru udałem się do centrum na zakupy Rogaczy a nastepnie do schroniska PTSM, które ludzie bardzo zachwalali. Byłem w okolicy i postanowiłem sprawdzić, rezygnując z drugiego noclegu pod chmurką. Choć gwiazdy ponownie miały mnie tej nocy czekać niesamowite :). Ale gdzie tak w cywilizacji... Schornisko w Rajczy - Nickulinie polecam z całego serca. 18zł za nocleg, ciepła woda do dyspozycji cały czas, niesamowicie dobrze wyposażona kuchnia samoobsługowa i przemili właściciele. Tylko żeby nie trafić na żadną wycieczkę gimnazjalistów :P.

Byłem wcześnie, przy zapadającym zmroku i przy Żubrze wziąłem się za serwis roweru. Wcześniej myłem go porządnie w rzeczce (Soła), i na szczęście wypłukałem większość tego syfu. W całkiem niezłym stanie została więc krówka wstawiona zaraz obok mego pokoju, gdzie na korytarzu śliczne dwa długie kły Revelationa uśmiechały się do mnie przed pójściem spać.
Jeszcze Rogaczek w pokoju, szukanie stacji radiowych bo usychałem z braku muzyki, planowanie dnia trzeciego i już zasypiałem w łóżku, z poduszką <3

Hala Miziowa, podobno :P


Milka Meridka :P


Deja vu :P



Jeziorka błotne


Jeziorka robiące za parking rowerowy :)


Zjazdddd


A że mi się kapcie w parking nie zmieściły, to zbojkotowałem te zasrane wyrwikółka.


Pięknie tu wygląda =P


Suszarnia, mrrr!

Beskidzkie bacówkowanie - dzień 1

Środa, 10 listopada 2010 · Komentarze(10)
Kategoria Wyjazdy
Zapowiadało się zero snu, przez pakowanie i inne rzeczy zbliżała się nieuchronnie godzina wyjścia z domu i jazdy do Katowic na pociąg. Na dworze cały czas padało. Zacząłem się już ubierać gdy na dworze dosłownie walneło ścianą deszczu... Czekałem z nosem przyklejonym do szyby aż w końcu minął czas wyjazdu, pozostałem w domu aż do pierwszego pociągu z Zabrza do Katowic i dalej w góry. Kolejna godzina słońca zniknęła magicznie z zegarka... Za krótkie te dni.

W Katowicach więc dzięki PKP, i to za darmo bo bilet miałem od Katowic ale kanar nawet słowa nie powiedział, sucho na szczęście. Nie uśmiechało mi się od razu zaczynać "na mokro". Do Żywca dość szybko, tam szukanie bankomatu i kompresora. Pierwsze się powiodło, drugie nie. Jechałem więć na kapciowatych kapciach, a pierwsze kilka km to asfalt. Ble. Zresztą zaraz po tym jak zgubiłem i odnalazłem szlak - skierował mnie on w teren. Teren, którego zdecydowanie na rower nie polecam :P. Przynajmniej nie w tą stronę. Takiej stromizny jeszcze na rowerze nie próbowałem pokonać (no, pomijając pionowy żółty w PNGS :P ale o tym staram się wciąż zapomnieć :P). Wiele było prób jazdy, ale i tak nie pamiętam żebym tyle prowadził rower. Jak nie nachylenie to ten Maxxisowy kapeć, który wgryzał się we wszechobecną glinę spowalniając i zakopując. Tak więc głównie ślizgając się SPD-kami po tej glinie, pnąłem się mozooolnie w górę. To mi tylko przypomniało dlaczego w następnych moich butach SPD muszą się znaleźć kolce :P. Choć przydałby się także terenowy bieżnik i gnąca się podeszwa... :P. Humor poprawiała tylko pogoda, odkąd wysiadłem z pociągu towarzyszyło mi mnóstwo słońca, co jest dla mnie stosunkową nowością na moje tradycyjnie listopadowe rowerowe góry ;). Tylko czas zapierdzielał, a ja wciąż się ślizgałem tracąc siły i klnąc na okoliczności. Czasu wiadomo było, że codziennie będzie bardzo mało. Dni krótkie, a do objechania dość dużo. Za cel powziąłem sobie objechanie kilku potencjalnych bacówek aby je sobie na mapie oznaczyć i obadać, a to zmusiło mnie do obrania dość trudnej miejscami rowerowo trasy. Priorytetem było połączenie tych miejsc jak najkrótszymi odcinkami szlaków.

Szlak mijał sobie i mijał, wreszcie po krótkim zjeździe wylądowałem w Juszczynie Górnej gdzie przez lenistwo pomyliłem oczywiście drogi i zjechałem znaczny odcinek asfaltem, który potem musiałem ponownie zdobywać. Ale nie było najgorzej - znalazłem dzięki temu warsztat samochodowy i nakarmiłem swe lacie kompresorem i 8 atmosferami =D. Przydało się na asfalt. Rower zaczął także o niebo lepiej podjeżdżać w terenie. Choć tu z kolei przypominał o sobie dość zjechany już Highroller. O ile rozmiar 2.5 to po prostu niebo przyczepności, o tyle myślę że rozmiary mniejsze są po prostu bez sensu - bieżnik nie jest zbyt fajny i gdy kostki sie obniżają - opona duuużo według mnie traci.
Niesamowicie szybki odcinek asfaltowy, po nim znów mozolny niebieski szlak. A gdy wreszcie się skonczył - zjazd czarnym aż do wodospadu w Sopotni. Fajny, szybki - godzina szlakowa zamieniona w niecałe 10 minut. Generalnie niebieski szlak według mnie byłby bardzo fajny, ale w drugą stronę. No i generalnie na fulla, sporo było kamerdolców. I glina, ale to w sezonie nie powinno stanowić problemu.

W Sopotni zachodziło nad moją głową słońce, ja do celu miałem jeszcze około dwóch godzin, nie wiadomo ile dokładnie gdyż nawet nie wiedziałem gdzie będę tej nocy spać. Zaraz za Sopotnią jest mnóstwo bacówek, mimo zapadającej ciemności oddałem się zwiedzaniu kilku z nich. Dopiero po wstępnym zbadaniu obszaru ruszyłem dalej szlakiem w górę (niestety), w ciemnościach i dopadającym mnie zmęczeniu. Towarzyszył już także ból lewego kolana, zmęczonego ostatnimi wyczynami pieszymi w górach - kolano odezwało się do mnie podczas zjazdów, przeciążenia podobne do tych przy schodzeniu. Podczas jazdy nie czułem nic, jednak chodzenie było problematyczne. Zjazdy także bolały. W całkowitej ciemności mijam Halę Malorkę, gdzie liczyłem na bacówkę i brnę dalej, gdyż moim oczom nie ukazała się żadna hacjenda. W głowie rozpatruję już konstrukcyjnie posłanie pod drzewkiem, gdy w okolicach Hali Uszczawne trafiam na stary szałas. Konstrukcja ledwo się kupy trzyma, ale zawsze to kawałek osłoniętej od wiatru przestrzeni, gdzie nie trzeba nic adaptować - wystarczy zrobić trochę miejsca na karimatę, ognisko i rower. Namiotu tym razem nie brałem.

Na ziemi pojawiła się folia NRC, na niej karimata a na karimacie śpiwór. Ja poszedłem zbierać opał na ognisko. Szybkie rozpalenie ognia i już dogrzewałem się jednym z najpiękniejszych darów przyrody. Utworzona została konstrukcja zasilająca ognisko na przynajmniej początkowe godziny mojego snu, zająłem się obiadokolacją i począłem studiować mapę, zużywać reaktywujące me ciało maści ;). Rower dostał jedynie trochę oleju na łańcuch, nie było z nim tak źle. Po telefonie, jedzeniu i ustaleniu planu na jutro, powoli zawinałem się w śpiwór i oglądając gwiezdny spektakl poszedłem spać. Jeszcze trochę deszczu pokapało, ale kilka desek nad głową wystarczyło aby nie zmoknąć.


Pierwszy postój, a właściwie legowisko. I czerpanie z przepięknej pogody. Zwłaszcza po takiej nocy..


Się ten kapeć wgryza, że nie wiadomo czy to jeszcze rower czy już motocross


www.zbuta.pl w wersji www.bardzostromozbuta.pl


Widoczki na Taterki


Szamanie. Już wieczorowo, już na MONCS (Miejscu Okupowanym Na Czas Spania :P)


Lektura do poduszki ^^


O porządek średnio dbałem :P


Ot moja hacjenda


A po wyjściu ze śpiworka widok na Babią Sukę :)

Po mieście

Wtorek, 9 listopada 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Po mieście
Do sklepów po prowiant itd na wyjazd, do tego bilet na ciuciu. A za 4 godzinki deptam do Kato na pociąg i w góry na trzy dni, na objazd sylwestrowo-krajoznawczy :P. Namiotu nie biorę, liczę na bacówki a jak nie to nocleg pod chmurką.

Halemba

Poniedziałek, 8 listopada 2010 · Komentarze(1)
Kategoria Nocą, Przejażdżki
Na bajka dopiero po 18, w ciemnicy i deszczu. Planowałem małe rozruszanie nóg przed górami a przy okazji pojawiła się potrzeba zajrzenia do kumpla, więc trasa na Halembę i z lekką pętelką do domu. Nie było co dłużej jeździć bo ciemno wszędzie, mokro wszędzie.

W ogóle jazda spokojna bo się idzie zabić na tych dziurwaych drogach po ciemnoku :P. Cieplutko było przynajmniej.

Mapka strzelona bo chciałem zobaczyć czy są nowe ronda w Zabrzu, ale nie ma :P.