Dzień trzeci, dzień który miał być jeszcze krótszy - bo chciałem zdążyć na Masę do Zabrza. Na Masę o 18. A to oznaczało pociąg o 15:22 z Węgierskiej Górki. Obudziłem się a za oknem przywitała mnie ulewa... Robiłem wszystko aby przedłużyć wyjście w nadziei, że przestanie padać. Albo chociaż będzie mniej lać. Nic to nie dało, trzeba było wyjść. Niestety czekał mnie dojazd asfaltem aż do Złatnej... I to z górki. Oznaczało to chłonięcie wody jak gąbka. Już w Milówce nogi całe mokre, nie czułem stóp. Tylko u góry było sucho bo wziąłem kurtkę na deszcz. Za Milówką doprawdy ostro musiałem szukać motywacji aby jechać dalej a nie zawrócić i wsiąść od razu do pociągu. Dłużyło się, a deszcz nie przestawał mocno napieprzac w me zdemotywowane ciało. Odnalazłem jeden plus - rower był czystszy... Nie jadłem śniadania więc szukałem powoli miejsca, gdzie mógłbym przeczekać, zjeść i dogrzać się, odzyskać czucie w stopach, bo miałem już nawet problem z wpinaniem się. Z pomocą przyszedł mały drewniany garaż przy czarnym szlaku. Ciepłe żarcie, zmiana skarpetek na suche, dogrzewanie się i próba wysuszenia, czekanie czy przestanie padać i obliczanie czasów. Nie było dobrze, czas kurczył się i kurczył. Na szczęście przede mną teren, tam nawet podczas deszczu jedzie się lepiej.
Po zjedzeniu wynurzyłem nosa na zewnątrz a tam..nie padało :). Na szczęście. Nawet czasem kawałek nieba się pokazał. Zaczęła się wspinaczka czarnym szlakiem, gdzie nie wiedziałem czego się spodziewać - na tej stronie zbocza Baraniej mnie jeszcze nie było, choć zahaczałem ją już na bajku około 4 razy. Ku memu zadowoleniu - jest to według mnie najlepszy szlak na zdobywanie tej góry na rowerze :) nawet w tych błotnych dość warunkach. Sam początek przy Złatnej musi być też bardzo fajny do zjazdu, szkoda że taki krótki odcinek. Podjeżdżalność tego szlaku napraaaawdę spora. Potem co prawda typowy dla Baraniej syf po ścince, ale nie ma źle.
Widoków jednak nie było mi dane zaznać - wszędzie chmura. Nie rozglądając się więc zbytnio pchałem się ku górze, martwiąc się o czas, gdyż brak było charakterystycznych punktów pozwalających na określenie czy wyprzedzam czas szlakowy. Pozostały mi tylko przypuszczenia. Gdy pojawił się śnieg wiedziałem, że jest blisko. I było :). Wyprzedziłem czasy i bardzo dobrze, bo zaczynało mi się mocno śpieszyć. Na szczycie szok, bo z jednej strony już dotarli ze ścinką, wieża widokowa przestaje być potrzebna... W oddali widać skąpane w słońcu miejscowości, ja cały czas stoję w chmurze. Bawię się w abstrakcję śniegową, strzelam foty i uciekam. Tym razem zjazd szlakiem, którym tylko wjeżdżałem. A raczej wnosiłem większość, bo było wtedy dużo śniegu, mimo maja.
Zjazd czerwonym jest świetny, dwa trudniejsze progi skalne a tak to walka o przyczepność w błocie śniegowym, gdyż opony chcą uciekać w przepaść. Świetna zabawa :). Niżej zaczyna się coś dziwnego. Szlak wygląda na ubity, w dobrym stanie. Spod kół zaczynają jednak lecieć nieprawdopodobne ilości błota oO. Do teraz tego nie rozumiem, ale opony zrywały ogromne ilości nawierzchni i zapychał wszystko. Po kilkudziesięciu metrach skończyła się ów anomalia...
I tu trawers na Halę Baranią, w celach zwiedzania. Potem powrót na szlak czerwony i stamtąd trochę z buta na Magurkę Wiślańską. Mapa w dłoń i kalkulacje... Czasu mało, maaaaało. Ale teraz szybkie odcinki, więc ruszam. Tylko, że ledwo daję radę zmieścić się w czasach przeznaczonych dla turystów pieszych oO. Coś mi naprawdę nie pasuje. Gdy patrzę na czasy na znakach szlakowych, okazuje się że rozmijają się z moją mapą nieraz nawet o godzinę... Compass zawsze miał bardzo optymistyczne czasy, ale to mnie zaskoczyło. Niepewność wzrastała, zwłaszcza że nie odczuwałem tych zjazdów, co chwila schodzenie i przeprowadzanie przez wielkie kupy zwalonych drzew, które pozostawiono "celem obserwowania naturalnych procesów erozyjnych" czy jakoś tak. Dzięki! Napieranie po halach dostarcza dużo przyjemności, ale mi brak już trochę sił, brudzę się cały błotem, nie mam czasu zatrzymać się i zjeść, odpocząć. Podjazd na Glinne miejscami wbiegam, a gdy wreszcie melduję się na szczycie - mapa mówi że przede mną już tylko zjazd! 620 metrów w pionie. Do samej Węgierskiej Górki. Czasu za mało, ale to przecież zjazd ;>. Tylko ta niepewność. Bo mało to w Beskidach zjazdów, których sie nie da zjeżdżać... Albo kapeć? Albo zerwany łańcuch? Barrrrdzo chciałem zdążyć.
Rozkręceni skoku, ściśnięcie pasków plecaka, kasku. I w dóóóół. Zjazd szybki, a przez goniący mnie czas jechany czasem aż nazbyt szybko, niemadrze. Czasami blisko było abym przerwał dobrą passę tego wyjazdu - zero gleb ;). A to naprawdę rzadkie :P. Chyba nie pamiętam takiego wyjazdu w góry ;).
Na tym zjeździe jest wszystko. Kawałek singla, kręte kamieniste odcinki, szerokie dukty z naturalnymi hopkami, miejscami urwiskowe nawroty. Pod koniec szybki zjazd po kamieniach po lesie. ŚWIETNY ZJAZD. Jeden z najlepszych w moim życiu, na pewno w dużej mierze przez prędkość :). W Węgierskiej melduję się cały ubłocony i szczęśliwy, z okrzykiem triumfu na głównej ulicy miasteczka ;). Do pociągu jest czas, jadę na peron aby trochę umyć siebie i ubranie. Znów te spojrzenia ludzi.. :P ale fakt, ten rower naprawdę wyglądał jak "cementownia".
W pociągu kolejne komentarze :P. Do tego obok dwie gimnazjalistki i Ich ciekawe problemy, za mną dyskusja o wyższości Peji nad jakimś innym kretynem, żyć nie umierać... Gdy dosiada się banda emerytów wracających z "konferencji szachowej" nie wytrzymuję - zakładam słuchawki i odpalam radio :P.
W garażu, odzyskując chęci do jazdy
W drodzę na Baranią. Niefajnie mnie wita
Radosna twórczość :P
Radosnej twórczości ciąg dalszy. Ciekawe jak zostało to potem interpretowane ;)
Kolejna fotka w tym samym miejscu. Ciekawe kiedy za mną nie będzie już drzew
Zbocza, na czerwonym szlaku. <3
?!?!? nie rozumiem tego do teraz.
Blah.
Iiiii dużo później, na dworcu w Węgierskiej :)
O. Bohaterka dnia
A po to dzieci zakładamy na zjazdach okulary :P