Wpisy archiwalne w kategorii

Pieszo

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk

Babia Góra wschód słońca

Niedziela, 22 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Pieszo
20km, podejścia 1100m

Tym razem bez śniegu ;). Choć wyjeżdżaliśmy podczas burzy.
Wejście na szczyt podczas/po zachodzie słońca Percią, nocleg na szczycie i rano wschód.
Fotki będą na Picasie. Wreszcie przeszedłem otwarte ponownie dla turystów Rozstaje :). Badanie okolic pod kątem wyprawy rowerowej.
Babia zdobyta po raz...yyy chyba 21

Babia Suka

Środa, 27 października 2010 · Komentarze(12)
Kategoria Pieszo
Dziś wyjątkowo, bo bez roweru ;). Przez Beskidy, dwa wejścia na Babią Górę w tym jedno nocne Percią Akademików na wschód słońca :)


Wcześnie rano wytoczyłem swój zacny kuper z domu, pooglądałem bezryj w lustrze w windzie i przeżyłem szok temperaturowy na dworze. Ciepło! Zwyczajowe dwie godziny snu przed wyjazdem odbijam w kiblu Katowice -> Węgierska Górka, gdzie ogrzewanie topi wszystko z czym się zetknie :P.

W Węgierskiej oczekuje i oczekuje na PKS-a do Żabnicy, którego jestem jedynym pasażerem :P. W Żabnicy śnieg, zaskoczenie. Wiedziałem że jest na szczycie Babiej na przykład, na podobnych wysokościach. Ale żeby tak nisko? Towarzyszył mi już do końca. Na Rysiankę zatem w śniegu, goniąc bo tempo było ustalane na szlaki czyste, a nocleg chciałem zaliczyć na Głuchaczkach.

Widoczki niesamowite, przez co sporo zdjęć. Na Rysiankę wpadam nie spotkawszy nikogo, właściciel schroniska jest w szoku gdyż nawet nie obudziłem psów :P. Zamawiam jajeczniczkę na boczku, odbywam dłuższą pogawędkę, wyjadam trochę swoich zapasów. Wyjście i kierunek na Trzy Kopce. Ciężko się idzie, śnieg nie jest ubity a pod nim czeka błoto i bajora, co chwilę wpadam w niespodzianki. Generalnie wymaga to wszystko dużo więcej wysiłku niż normalnie, niestety - bo czas goni i goni, postojów praktycznie brak. Na chwilę spowalnia także spotkanie śladów niedźwiedzia, który za drogę obrał sobie szlak turystyczny ;). Wreszcie jakieś ślady poza moimi :P. Tylko czemu znów ten misiek. Widziałem jedynego beskidzkiego już raz, w podobnych okolicach. Innym razem tylko usłyszałem i zmieniłem trasę ;). Tym razem skończyło się na śladach :P.

Mając bardzo do tyłu każdy z zadanych przez mapę czy strzałki PTTK czasów, docieram na Halę Miziową i wiem już, że Pilsko dziś nie ma sensu. Góra znana, a bardzo utrudni mi dotarcie do celu. Wchodzę więc do schroniska na drugą przerwę, tam także nikogo, tylko dwóch robotników kombinuje coś z dziwnym mega odkurzaczem :P. Wrzątek robi się samemu, korzystam więc z mega turbo czajnika i robię zapas herbaty do termosu.

Opuszczam schronisko, opuszczam rezerwat Pilsko i znaną trasą walę wciąż na wschód. Trasą masakryczną, zejście po poukrywanych kamieniach wypacza mi wszystkie mięśnie i stawy :P. Do tego coraz więcej błota, początkowo ukrytego pod śniegiem, potem już walającego się wszędzie. Zmęczony, z czasami ponownie w dupie. Przełęcz Glinne to szybkie spojrzenie na mapę i wspinanie się po nagłej i stromej ściane czerwonego szlaku rowerowego, później wciąż pod górkę i pod górkę... Szlak jest cudowny! Ale na rower, i w drugą stronę. Zapisane, koniecznie muszę tam zajrzeć! Wspinam się na Studenta :P, oceniam miejscówkę pod względem sylwestrowym i idę dalej. W połowie drogi z Beskidu Krzyżowskiego na Jaworzynę zapada powoli zmrok, obserwuję cudowny zachód słońca i wyciągam lampy. Pod górę idzie mi się już tragicznie, boli lewe kolano, boli prawe ścięgno. Pozaciągałem, poprzeciążałem. Schodzenie w śniegu zawsze męczyło, chyba że jest go dużo, wtedy jest więcej zabawy. Ale gdy się idzie na czas, to i tak...

W ciemnościach znaną drogą idzie się łatwo, tylko umysł jak nigdy wcześniej wytwarza dziwne schizy, co chwilę odpalam halogeny i rozglądam się za wytworami mojego umysłu. Dziwnie. Po dłużąąąąąąącym się zejściu dochodzę do bazy namiotowej, nie istniejącej poza sezonem oczywiście. Rozpalam od razu małe ognisko, z pomocą przychodzi moja spawara bo wszystko mokre ;). Kombinuję gdzie rozłożyć namiot, w końcu wybór pada na środek domku SKPB. Jem, suszę i po chwili wychodzę w towarzystwie telefonu na upragnione i trzymane do tej chwili niebo pełne gwiazd :). Ostatnim razem nie było tu tak piękne, pobiło Krawców Wierch, zdecydowanie. Choć towarzystwo też tu swoje widać robi

W nocy około -7 czy -10, sen przerywany jakoś bo niewygodnie. Schizów dostarcza ruszająca się folia w "oknie" :P. Rano dogrzanie palnikiem, herbatka i powolne zbieranie się. Zbyt wolne, niepotrzebnie marnuję czas. Posprzątanie po sobie i w drogę. Drogę ciężką, ścięgno od początku doskwiera, mimo smarowideł. Także lewe kolano. W ogóle to "tak jakoś" ;). Trawers przez Słowację, podziwianie kolejny raz infrastruktury sąsiadów (choć to co robią z Babią to potrafi niezłą kurwicę wywołać).

Z zielonego widać już Sukę :). Dlaczego Suką jest wyjaśnię po raz kolejny :P. Byłem na niej 18 razy, jak to podczas któregoś podejścia podliczyłem. Za każdym razem trafiałem na złą pogodę, widoczność. Ileż to razy stawało się na Markowych w idealnej pogodzie, podchodziło i pojawiało na szczycie w dupnej chmurze :P. A po zejściu do Markowych znów czyste niebo. Ile to razy przejeżdżałem obok samochodem, pociągiem, na rowerze - gdy nie mogłem na nią wejśc, a była czyściutka? Ba, kulminacyjnym punktem była obecność na Małej Babiej z ekipą, widząc Sukę bezchmurną, dostępną na wyciągnięcie ręki i...skierowanie się do schroniska, bo w końcu szło się razem heh :). Zawsze jej się udawało, zawsze widoczność ograniczała się do jakichś 50-100 metrów. A tutaj widzę ją, bez chmur już drugi dzień :). Mozolne podejście na Małą Babią zatem, kolano zaczeło mieć dość. Na szczycie zachwyt, większy nawet niż po wejsciu na Diablak. Bo wiedziałem już, że będzie moja :D.

Wspinaczka na Królową Niepogód to spotkanie pierwszych dwóch osób mojego wyjazdu. A na szczycie prawie bezwietrznie. Widok na Tatry, Gorce, Beskidy, Zabrze, Warszawe, Biegun Północny i pieron wie gdzie jeszcze =D. Wniebowzięty - dosłownie. Herbatka, fotki, telefon i zejście tą samą drogą, a w zasadzie półzjazd. Choć i tak schodziło się łatwiej, wchodzenie po świeżym dość śniegu przykrywającym niewidoczne skały nie jest fajne. Z przełęczy powoli do schroniska, utykając już. Nówka, pierwszy raz widziane :). Stare uwielbiałem, to było moje pierwsze schronisko. Ale trzeba przyznać, że nowe też mi się podoba. Dali radę ;>. Tylko te ceny...
Wieloosobowy pokój oczywiście, choć byłem w nim sam :P. Schronisko puste tak jak szlaki.

Schabowy na kolację, do tego Rogacz i szybki sen :). Pobudka chwilę po 3 w nocy. Organizm nie dał rady się zregenerować, stopy bola, ścięgno boli, kolano boli. Kuleję. Zbieram się i wychodzę po 4, zakładając wolne przejście. Szlakowo 1,5h. Światła nie zabraknie, imprezę sponsoruje DX :P. Kuśtykając i poznając tak bardzo znaną trasę na nowo, dochodzę do momentu gdzie widać już tą Dużą Sukę na tle gwiaździstego nieba :). Stromo już, choć raki wciąż w plecaku. Dopiero gdy dochodzę do urwiska lądują na nogach. I tak oto zaczyna się wchodzenie po śliskiej ściance. Śnieg nie nadaje się do podparcia, trzeba wbijać się w lód bądź glebę, inaczej noga zjeżdża. A jest gdzie zjechać :P.

nax normalnie stroniący od łańcuchów i obierający zawsze inną drogę tym razem przytula się do nich ;>. Zresztą w ogóle przekonany byłem że jest ich dużo za mało :P. Jak na takie warunki to żadną przesadą nie byłby czekan. Filmowo nawet, dwa razy zawisłem i nie miałem pomysłu gdzie dać nogę lub czego się złapać. Raz zjechałem bo nie sprawdziłem czy dobrze wbiłem rak, z pośpiechu. Zjechałem niegroźnie, choć czasami po moich krokach w dół szła lawina. Przestałem się dziwić dlaczego zamykają ten szlak na zimę... Całkowicie zmienił swe oblicze. A brak widoczności to sam nie wiem czy plus czy minus ;) spadającemu w dół ciału zapewne nie robi to różnicy.

Końcowe metry to już pełny ubiór, wliczając także maskę. Wiało dość, choć bardzo słabo jak na Babią. Tylko z północnego-zachodu na szczęście :). Na szczycie okrzyk triumfu mający przerazić chyba okoliczne miski :P. Rozłożenie karimaty i przygotowanie się do czyhania na wschód. Wejście zajęło mi o dziwo tylko 25minut więcej niż zakładają obliczenia szlakowe. Heh. A łatwo nie było.

Otworzyłem tachane na górę piwko w celu focenia i delektowania się smakiem Rogacza na mojej ulubionej górze, na której jestem dwudziesty raz i drugi raz w życiu mam dobrą pogodę :). Chciałem wpisać się do księgi (także po raz pierwszy), ale zamarzła :P. Ja sączyłem zaś najbardziej wmuszane piwo w moim życiu :D. Ale focie były! Zresztą zdjęc narobiłem w cholerę, gdy kulka zaczęła się wyłaniać :). Drugi raz od pozbycia się Nikona zatęskniłem za nim ;). No, powiedzmy że drugi... ;).

Nieudana próba zagotowania wody, herbaty, danie instant i powolne zbieranie się na dalszą drogę, tylko jeszcze ogrzać paluchy :P. Czerwony szlak do Krowiarek jest genialny widokowo. Tylko tego dnia był makabrą. Odcinek 50minutowy szedłem dwie godziny, a to i tak nie był tego dnia rekord. Ledwo chodziłem, schodzenie po stopniach skalnych czy tych pierd...... schodkach było makabrą. Generalnie martwiłem się czy ja w ogóle dojde do tej Zawoi. Zminiłem oczywiście plany na zejście tylko do Krowiarek i stamtąd na asfalt i do Zawoi. Tylko że nawet ten minimalistyczny plan wydawał się bardzo trudny do zrealizowania. I ten uciekający czas... PKS o 14.30.

Nie miała tego dnia końca rzeka czerwieni i moja skrzywiona z bólu twarz. Co pewien czas posklinałem też na debili, którzy układają w górach schody. Od zawsze kurewstwa nienawidziłem, zwłaszcza przy schodzeniu. A co dopiero gdy się ledwo chodzi. Krowiarki osiągnięte zostały z grymasem na twarzy. Następnie niebieski dochodzący do asfaltu. Złudne naxa nadzieje, że na nim będzie się łatwiej kuśtykało... Krok za kroczkiem bliżej celu ale też bliżej skręcenia byle gdzie w las i rozbicia namiotu... Każdy krok to ból, nie sądziłem że kolano może w ogóle tak boleć. Uczucie obcierania kości o kość, wilgoci. Brr... Po pewnym czasie aby iśc dalej musiałem sobie nóż w ręke wbijać, bo nie potrafiłem już stawiać kroków :/.

W głębi duszy błagałem, żeby bus do Katowic jechał też z Zawoi Policzne, bo celem głównym było centrum. I kolejna udana rzecz tego wyjazdu... BYYYYYŁ! Zgon na przystanku, nie wiedziałem co począć z tą nogą bo w każdej pozycji bolała. I tak oto czekałem na PKS-a wyżerając zapasy. Przed odjazdem 35-metrowa wycieczka do sklepu, która okazała się katorgą :P. No makabra. W PKS-ie też szukanie pozycji. W Zabrzu jeszcze dokuśtykanie do domu i wreszcie koniec. Nie wierzyłem w to kilka godzin wcześniej, krzycząc z bólu pośrodku lasu ;). A w nocy? Budziłem się co jakiś czas przerażony, śniły mi się koszmary - wspomnienia zejścia z Babiej Góry... To się nazywa zniszczyć organizm ;).

Podsumowanie:
53km drogi
~3000m przewyższenia
10-12godzin w drodze dziennie
2 niezapomniane widoki, oczekiwane przez tyle lat i tyyyle wejść :). Mam Cię, Suko! =D

Fot kilka, wszystkie na Picasie

Zimowe klimaty w drodze na Rysiankę :)


Rzut oka na Babią :) Naładowanie akumów


A tak się pije, gdy chwilę przed wyjazdem rozwaliło się bukłak :P


TAAAAAAAAAAK! :D MOJA MOJA MOJA MOJA


I upragniony widok z Babiej :)


I w drugą stronę. I w każdą stronę, której tylko zapragnę =) mrr.


Dzień trzeci, Perć. W drodzę na wschód :)


Relaks w oczekiwaniu na słońce. Nic tylko leżeć i patrzeć :)


Ot i kuleczka! :D


Musiał tam być ze mną ^^


Mieć w garści :)


I Tatry. I mgła. I w ogóle