Wpisy archiwalne w kategorii

Wyjazdy

Dystans całkowity:3392.00 km (w terenie 1155.00 km; 34.05%)
Czas w ruchu:168:43
Średnia prędkość:18.26 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:39824 m
Maks. tętno maksymalne:186 (93 %)
Maks. tętno średnie:132 (66 %)
Suma kalorii:16156 kcal
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:65.23 km i 3h 44m
Więcej statystyk

Czeska eskapada - dzień drugi

Niedziela, 11 lipca 2010 · Komentarze(4)
Kategoria Wyjazdy
Poumierane towarzystwo położyło się spać, rano jednak trzeba było wstać :P. Mi niestety sen szybko się skończył i reaktywacji ekipy doczekiwałem z iPodem. Niedługo potem na śniadanko, które nabiło nasze brzucha bardziej niż wczorajszy obiad :P. Szwedzki stół ma jednak swoje zalety.

Od razu po śniadaniu do wody. Do tego mały browarek i krótkie opalanko. Potem pakowanie i w drogę powrotną. Zjazd bez pobicia Vmax, może gdyby był tylny hamulec... Od razu po krótkim zjeździe...przystanek :]. Znów się zaczyna =P. Potem w drogę, z racji zjazdu - tempo ok. Następnie z racji nieznajomości trasy zostajemy prowadzeni na.. autostradę :P. Słit. Wiedziałem - nie ufać, wziąć mapę :P. Śmigamy przez autobanę i lądujemy już bezpiecznie na drodze na Chałupki. Tam zaczęły się kryzysy, bardzo rwane tempo, kolejne częste postoje. Każda górka rozwalała skład, tempo i siły. Znów uciekałem bo męczyło mnie wolne tempo, potem jednak trochę się reflektowałem i próbowałem zostawać z wolniejszymi. Generalnie znów duuużo sił, zmarnowanych nieco jednak ;). Źle mi się jechało, pomijając bolącą bardzo szyję, po prostu to tempo rwane.

W Wodzisławiu dłuższy postój w Macu. Zaraz potem dłuuugi postój w Rybniku bo część ekipy się potraciła, a gdy się odnalazła - skierowała się do Carrefoura. Podjazdy rybnickie znów rozwalały ekipę na sztuki. Potem już w miarę zwarci dojechaliśmy do granicy Gliwic. Ostatnia zrywka i pokonanie podjazdu przed A4 z mega prędkością bez redukcji, musiał być rewanż za ostatni raz gdy wracałem z Rybnika i odpuściłem :D. Ale tego dnia sił było aż nadto, więc żaden problem. Rozstanie pod Billą. I wtedy skierowałem się na spotkanie, w domu po 22. Ten dzień szybszy, ale przejazd także rwany i wolny, znów źle się jechało. Statystyki - znów MEGA ilości wody, lodów. Jeden kapeć u Chemika. I tyle, Czechy Czechy i po Czechach ;). Pykło 260 kilometrów, ale nie miałem pomysłu gdzie dobić te 40, więc po prostu pojechałem do domu ;). Po drodze do Żabki i Rogaczek wieczorny, mrr

Fontanna


Bo inaczej nie dało się w tym skwarze przeżyć


Bohaterka :)

Czeska eskapada - dzień pierwszy

Sobota, 10 lipca 2010 · Komentarze(6)
Kategoria Wyjazdy
Zwyczajowa ilość snu przed wyjazdami - czyli jedna godzina, i zrywać trzeba się przed 5 rano, by na 6 być w Gliwicach. Mała ilość snu przez serwis, pakowanie i robienie jadła dopiero po powrocie z meczu, który póóóźno się skończył.

Do Gliwic więc znów sprintem, który nawet zmęczył. Po drodze spotkałem już Jęzora więc była okazja odetchnąć trochę przed przyjazdem pod Billę, gdzie zlałby mnie pot :P. Tam oczekiwanie pół godziny na spóźnialskich i kombinowanie z dopompowaniem moich kół. Nieudane, bo zapomniałem adaptera... Tak więc na flaczkach nieco, ale ruszyli. Podjazd Rybnicką, wolnooo. Wypoczęty, najedzony, tylko plecak ciążył. Sakwy to jest jednak to :P

Tym samym spokojnym tempem kręciliśmy aż do pierwszych podjazdów. Najpierw Rybnik, potem Wodzisław Śląski, potem Jastrzębie. Niektóre całkiem fajne :). Męczyło kręcenie z resztą ekipy, więc na podjazdach startowałem sam, bo nie chciałem męczyć kolana niską kadencją na wysokim obciążeniu, taka jazda sprawiła że już w Rybniku czułem moją rozwaloną rzepkę. Tak więc sprinty generalnie na podjazdach, na zjazdach z racji sliczków znów wyprzedanie, na płaskim w grupce. I tak górka za górką, postój za postojem... MOZOLNIE dojechaliśmy do Cieszyna, gdzie Gary miał do odebrania koszulkę.

Jechało mi się masakrycznie. Sił w cholerę, nie licząc bólu szyi od plecaka, a tempo mnie zabijało. Wyrywałem co swoje jednak irytacja sięgała zenitu z każdym następnym postojem :P. 121 kilometrów jechaliśmy... DZIESIĘĆ GODZIN oO. Fakt faktem, że był upał i postoje były potrzebne, ale ich liczba męczyła. Na szczęście czas jazdy całkiem rozsądny.

Na koniec w Ostravicach mega podjazd, przed którym ostrzegali itd, a okazał się spoko hopką :P. Choć stromy, zwłaszcza na 28" koła i moje przełożenia. Ale względnym młynkiem dotarłem na szczyt, niezadowolony i z niedosytem ;). Ale cieszyła myśl o jeziorku :P. Tak więc po zaniesieniu bagaży i rozpakowaniu bronków, które tachaliśmy pod tą górkę - rzuciliśmy się do wody w pełnym uzbrojeniu kolarskim :P. W końcu i tak trzeba to było wyprać ;).

Potem na obiad, udeczko z kurczaczka. Potem kolejne ceskie piva i ognisko, bo obiad to za mało na nasze zapotrzebowanie kaloryczne. Ani jednego komara :). Noc piękna, choć nawet się ochłodziło. Padła jeszcze szybka decyzja o pożegnalnym wskakiwaniu do lodowatej wody :P. Potem łóżko i błyskawiczny jak zawsze sen.

Z innych statystyk - jedna gleba Jęzora przed gwałowne hamowanie Daro na przodzie, trochę zadrapań. Zero laćków. Kilkanaście litrów wody na osobę, głównie wylewaną na ciało, mniej do picia. Do tego izotoniki. Skwar, skwar, skwar. I ciekawa opalenizna... :P

A tak to wygląda gdy Garemu się nudzi:


Pierwsza grupówka po pierwszych podjazdach. Tylko Daro się gdzieś schował :P


Przed Cieszynem


Zadowalaliśmy się jak zwykle =P


Tsijeski tsiesyn


Górki (:


Ha! Ja na zdjęciu! Ja na zdjęciu z Meridą!


Przytulanie do browarków, które trzeba było potem tachać pod górę :P


WODAAA


W pokoiku rowerowo


Radegaścik do obiadku


I nawet Żub... Zubr się znalazł =P ..nie polecam.

Góra św. Anny

Niedziela, 4 lipca 2010 · Komentarze(4)
Kategoria Wyjazdy
Po bardzo krótkim śnie obudziłem się przed 5 rano i obserwując wznoszące się słońce, przygotowywałem wałówę =P. Wyjazd na trasę pod Teatr Muzyczny w Gliwicach, połowa czasu przejazdu to światła w Gliwicach... :P. Na miejscu czekanie na spóźnialskich, w sumie zebrało się 8 osób, dwie odpadły.

Wolnym tempem i całą szerokością pasa ruszyli w stronę Sośnicowic. Kilka pagórków, potem zaczęły się lasy. Ku naszemu zdziwieniu było nam zimno =P. I tak przez jeszcze dłuższy czas, w końcu wyjeżdżaliśmy chwilę po 6 rano. Po 30km pierwszy postój bo pęcherze zaczynały niektórym strajkować, do kompletu pierwsze posilenie żołądka i raporty SMS-owe.

Później tempo zaczęło trochę rosnąć, oscylowaliśmy w okolicy 28km/h więc jechało mi się już trochę lepiej. W Januszkowicach zjazd w kierunku śluzy na Odrze, oglądanie całości i nowej elektrowni wodnej. Fotki i już kierunek Zdzieszowice, tam napadliśmy Biedronkę. Zakupy, szamanie na miejscu i dopiero skierowaliśmy się na Ankę. Już bez zatrzymań na szczyt.

Spoooro razy wjeżdżałem na tą "górę", ale zawsze terenem. Pierwszy raz było mi dane podjechać szosą iii... do dupy =P. Bardzo krótki podjazd, małe przewyższenie. Ja tu się przygotowuje a zanim się człowiek rozkręcił to już mijał korek samochodów na szczycie... 12 minut niecałe. Na szczycie melduję się jako pierwszy i przez to wszyscy mają fotki po podjeździe, poza mną :P

Podmęczeni odpoczeli chwilę i obraliśmy kierunek sklep w celu nabycia napojów energetycznych =P. Zjazd kamerdolcową ścieżką na Amfiteatr, szosa nie była tu już taka fiku-miku :P. Ale jakoś poszło i niebawem zameldowaliśmy się na trawce. Rozmowy, kawały, Rogacze. Na dole dziwny występ, którego do teraz nie rozumiemy :P. Odpoczywaliśmy prawie 4 godziny, trochę przez to że Tori i Serafin zniknęli w Domu Pielgrzyma czy czymś w ten deseń :P. Rollout i zjazd, kierunek na inną drogę, co by nie wracać tak samo. Zjazd także rozczarowujący, dobrze że nie podjeżdżaliśmy tą drugą trasą bo tam już w ogóle płasko. Ledwo 56km/h dało się wykręcić. Ble

Po różnych zadupiach, oglądając zakamarki poniemieckich miejscowości, oglądając dziewiczą glebę Chemika w SPD :P, omijając dziureksy w nawierzchni, co by szosa się nie rozsypała :P. Jazda aż nad Pławniowice gdzie padła decyzja o stanięciu na trochę. Usiedliśmy, Daro poczekał sobie z 40minut na frytki, niektórzy wypili piwko, reszta oglądała nasze polskie Kobiety w negliżu =P. Zebraliśmy się po godzince jednak na kilka zaledwie metrów bo w naszym gronie trafiła się pierwsza (i na szczęście jedyna) pana. Wymiana dętki i w drogę. Tu zaczęliśmy się już sypać bo niektórzy podmęczeni. W Gliwicach tempo zwiększone i na Kraka wpadamy niedługo po wyruszeniu z Pławków. Miało być ognisko ale zmęczeni uczestnicy rozjechali się do domów ;). Ja także, z ekipą bytomsko-zabrzańską. W Zabrzu podjazd do komisji zagłosować przeciwko Jarusiowi, potem na PKP i stamtąd już w towarzystwie na łączkę w parku. Potem dom.

Senny bardzo, za krótko spałem. Głód zaspokojony. Kolano nie bolało, podjazd wyszedł całkiem ok, choć uda jakieś zmęczone już na samym początku i trochę za wolno jednak wyszedł. Kilometrów niewiele, jakoś spodziewałem się wyższego rezultatu, ale po powrocie do Zabrza i tak nie miałem pomysłu gdzie dokręcać, zresztą po całym dniu w towarzystwie potem dziwnie tak samemu jeździć :P. Więc kierunek dom z kilometrażem takim jaki wyszł był wziął. Dzień na plus :). Miło było zrobić część traski, która w listopadzie tamtego roku ukazała mój problem z kolanem, heh...

Mapka:


Foteki:

Na Wójtowej, przed wyjazdem


Zbliżając się do Januszkowic, humory dopisywały bo było płasko =P


Elektrownia :)


Gruppen


Bo Rogacz musi być!


Grupówa na Amfi


Relax


Liftup :P


I grupowe. Chmurki wyglądają zacnie bo na szczycie nawet kropiło


I Plac Krakowski, odniosłem wrażenie że ekipa wymęczona :P

Rybnik rekreacyjnie

Niedziela, 27 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy, Żubrzyk
Ania zaproponowała na forum wspólny wyjazd ze znajomymi w okolice Rud i Rybnika, na miejscu o godzinie 10.10 stawiłem się ja i Merida =P. W towarzystwie innych Merid i innych brzydkich marek, wyjechaliśmy z Sikornika z faktycznie rekreacyjnym tempem, jak to zostało opisane na forum =P. Zacząły się więc pogawędki i oglądanie rowerów, słuchanie mojego haczącego Avida, którego nie chciało mi się poprawiać :P

Przez jakieś dziwne okolice, terenami, dotarliśmy w inne tereny, piachy sypkie jak na Jurze. Pooootem do Kuźni Raciborskiej do skansenu wąskotorówek, kilka fot, jeden Rybniki Full =P. W drogę w las, nad jezioro Rybnickie. Po drodze prowiant na ognicho i pogubienie dwóch uczestników, którzy wybrali swobodną karierę :P. Dzięki temu tempo wzrosło. Nad jeziorem czekanie czy przyjadą aż wreszcie pozbieraliśmy się i pojechaliśmy zrobić ognisko. MEGA ogień ze strasznie wysuszonych gałęzi, rażący i zapalający wszystko wokół :P. Kiełbaski w tempie ekspresowym.

Po szamaniu w drogę powrotną, także terenami. Rozleniwieni po jedzeniu i Rogaczach. Na Sikorniku byliśmy przed ucieczką =P. Część pojechała do domów, my zaczęliśmy planować Rogacza. Po drodze jeszcze prezent od Garego - nowe bloki SPD =P. Bo moje się skurczyły :P.

Na lotnisku Rogaczki, wylegiwanie, potem kierunek Plac Krakowski spotkać się z resztą ekipy na koncercie Łez i De mono. Do domu jakoś po 22, 23.


Ekypa, jeszcze bez Garego :P który smacznie spał


Rybnicki FULL :P Musiałem zatem spróbować ;) Nie polecam.


Piłeś? Odjazd =D


Dywan nad jeziorem


Najmocniejsze ognisko roku =P


Koncerty

Jura #2

Sobota, 19 czerwca 2010 · Komentarze(4)
Kategoria Wyjazdy
Miało być bardzo rano, ale lało wciąż więc wyjazd późniejszym pociągiem. I tak dni mega długie. Za Zawierciem w teren, podjazdy tego dnia lajtowe, kilka większych stromych ale na spokojnie, młynka nie było. Trochę roweru na plecach się trafiło, bo szlaki oczywiście wciąż cierpią po zimowych kolekcjach sopli na gałęziach, połamane wszystko w cholerę... A z oczyszczaniem szlaków się nie śpieszą :P. Do tego typowo jurowe szczyty, czyli nagłe i strome szczyto-skałki, więc aby to zdobyć to rower na plecy i uphill. Ale na szczęście zjeżdżać zjeżdżało się fajnie :).

W ogóle zjazdy mimo Michelina z przodu szły bardzo fajnie. No ale ciśnienia bardzo niskie, dlatego też asfalty (a ciut było) były masakrą. Zresztą z tyłu 2.4", też pospuszczane. I przypomniałem sobie właśnie że miałem od taty wziąć moją oponę, zostawioną ostatnio w samochodzie, fuck =P. Ale bez Tiogi nawet się obyłem. A było gdzie się obywać, fajne szybkie zjazdy, bardzo ładne krawędzie zakrętów, gdyby trochę większe kostki z przodu to jechane byłyby jeszcze szybciej. Kilka fajnych szybkich hopek, ostrych dohamowań (hamulce dają radę, przód powoli się dociera, tył myślę że da radę ze starą tarczą 185 ;>), gleb zero, raz tylko oparłem się o drzewo bo zakręt postanowił mi się nagle postawić przed dziobem :P. Ach, jak ja żałuję, że takich tras nie zna się na pamięć, wtedy to byłoby już zupełne szaleństwo. Ale i tak rogal był ;>.

Potem szuterkami, piaskami (napęd znów ładnie dzwonił :P jednak lekko, bo było nawet sucho), leśnymi drużkami. Mimo nieprzejezdnych szlaków, udało się całkiem nieźle trafić. I bez porównania do Beskid, pełnych kamerdolców czy dupnego błota i rozjeżdżonych przez drwali szlak...dróg. Ale tego piasku nie lubię.
Na koniec dnia pod Okiennik Wielki na dupne ognisko i zachód słońca. A potem okazało się, że nocleg jednak na Jurze, w towarzystwie :) i to nocleg zaraz pod Okiennikiem, okolica idealna. I komarów nie było! Pewnie dlatego, że jakoś poniżej 5 stopni :P


Takie oto pikne jurajskie szlaki :P


da nax, eksploracja szlaku alternatywnego :P


Zjazd przy skałkach


Bo łogień musi być :P zapasy powstają.


Zachód z Okiennika :)


Widok na miejscówkę na spanko


I prezentacja nowej kurtki, która w ogóle nie rzuca się w oczy =D



I panoramka z Okiennika:

Jezioro, ta? ;)

Niedziela, 13 czerwca 2010 · Komentarze(5)
Kategoria Wyjazdy
Z domu o 14.20, tak celowane aby na 19 znaleźć się w Gliwicach na spotkanko :). Trasa na szybko na Google Maps -> zobaczyć Rybnik i jeziorko, przez Rudy. Ale jak wprowadziłem to mi tak jakoś mało kilometrów wyszło więc wziąłem znacznik i upuściłem obok pierwszego napotkanego na zachód od Rybnika jeziora :P. Czyli w sumie Racibórz też postanowiłem zahaczyć ;).

Do Żabki po wodę bo w domu pustki. I w drogę! Pierwsze ekscesy już na pierwszym skrzyżowaniu ;). Zapowiedź licznych konfliktów z kierowcami. Ale bez poważniejszych. Tylko w Sośnicowicach prawie we mnie staruch wjechał bo tak się śpieszył przede mnie wjechać. No to zwolniłem do 15km/h i tak ładnie go doprowadziłem po centrum aż do Ronda, gdzie nasze drogi się rozeszły ;>. Ale i tak Go żonka siedząca obok pokarała, tak fizycznie nawet : D. Lubimy :P

Do Sośnicowic bardzo szybko, wyprzedzając każdego, łykając miejscami nawet. W Sośnicowicach jakaś rozwalona droga i kolejne przeżycia na sztywniaku, masakra po prostu. Po tym wyjeździe tylne koło to już zdecydowanie do centrowania musi iść, aż na siodełku czuć bicie : <. Za dużo wyjazdów z XC po wertepach :P.

Z Sośnicowic przez jakieś zadupia, dziurawe drogi, równie szybko. Średnia soczysta bo jakieś 33, spadać zaczeła bo całkiem interwałowo się zrobiło. No i non-stop od domu wmordęwind :/. Całkiem przeszkadzający. Ale sił wciąż sporo, wciąż bardzo duże prędkości i zero problemów z kolanem.

Gdzieś za Łęgiem ruch wahadłowy, spadł łańcuch z przodu ponownie (brak przerzutki wciąż), musiałem zjechać na chodnik, a że za mną sznur aut to chciałem szybko uciekać. Na drodze kamienie wielkości jajków od kurków, budowa. Trzęsawisko, zjazd w lewo, koło w bok, nax lot w leeeewo. Przetoczyłem się po kupie tych kamieni, wyrżnąłem wreszcie na ręce i tak wyhamowałem. Na szczęście w rower ani we mnie samochód nie wjechał. Ale to nie przeszkodziło mi zaliczyć fajnej gleby. Niestety, całe uderzenie przyjął mój TZ7 : <. Aparat cały poharatany, wgnieciony przód, obiektyw na szczęście się wysuwa. Ale wkurwienie maksymalne, zupełnie niepotrzebna gleba :/. Do tego naciągnąłem plecy, stłukłem bok i wszystko mnie bolało. Brak rękawiczek też nie pomógł. Przedni hamulec do regulacji, pozbierałem się i chciałem zacząć jechać. Prędkość spadła znacznie, morale także nisko, bardzo nisko. Zabawne, pierwsze zdjęcia zrobiłem po tym jak rozwaliłem aparat, tak to bym go nawet chyba nie wyciągnął z tej kieszeni.... A od dawna zbierałem się żeby kupić sztywny pokrowiec za jakieś 10zł oO. Kurwa mać.

Wjechałem do Raciborza, okazało się że wcześniej źle pojechałem. I nie chciałem wracać się podobną drogą, Google Maps w łapę i szybko zmieniłem trasę - jedziemy na drogę 923. Staw sobie darowałem, humor miałem nienajlepszy. Podjechałem na stację po Colę i Snickersa bo byłem tylko na płatkach, które jadłem na śniadanie :P. Szybkie am i w drogę, także niezbyt szybko, nogi nagle się zmęczyły, plecy bolały. Walczyłem o średnią 31 ale nie było to wykonalne, zaczęły się kolejne częste interwały, podjazdy przed Rybnikiem też mnie trochę zniszczyły ;). Ale nie chciałem schodzić poniżej 30, oj nie. Walczyłem więc sobie i w Rybniku byłem z zapasem czasu mimo wszystko. Bez stawania skierowałem się na Gliwice. Jakoś zapamiętałem tą drogę jako bardziej "z górki"... A tu podjazd, zjazd, podjazd, zjazd... Trochę doskwierało udo, trochę ból stopy. Brakowało też przez cały dzień pulsometru, ale zepsułem w czasie wyjazdu w góry więc teraz jestem bez :/.
Z Rybnika wyjechałem już zmęczony, a wiedziałem że przede mną jeszcze kilka górek. Przed samymi Gliwicami mały kryzys, pierwszy tego dnia taki. Górka nad torami, na szczęście włączył się na iPodzie Showtek ;>. Głośność na maksa, ogłuszenie. Poczułem ciarki na całym ciele, samoczynnie spięły mi się mięśnie i górkę wziąłem szybciej niż jadąc po płaskim (choć tak mam często ;)), na absolutnego maksa, pod koniec drąc się w niebogłosy i strasząc tym rowerzyste jadącego w przeciwnym kierunku :P. Górka połknięta, na ustach uśmiech, palpitacja serca :). Po to się żyje, oooo tak.

Potem jeszcze podjazd na A4 w Gliwicach także bardzo ładnie łyknięty i jestem na Sikorniku 3 minuty przed czasem, z obronioną średnią 30,3 na 110km :)). Serce urosło. Sklep po wodę i colę i czekanie na umówione spotkanie.
Potem mała pętelka po Gliwicach, rozmowy i trip do domu. Po drodze jeszcze napad na Żabkę w celu kupienia mnóstwa jedzenia, które jem do teraz :P. W domu późno.
Dzień pozytywny, kilometraż z dupy ale miałem ochotę się ruszyć i tak się jakoś wybrałem. Nad jezioro Rybnickie, którego nawet nie zobaczyłem :D. Szkoda aparatu, no ale głupota boli. I uczy, miejmy nadzieję... A plecy mi ODPADAJĄ! :/ I dopiero teraz czuję wszystkie siniaki i obtarcia. Tak, gleby na szosie boooolą.
No i nie opaliłem śladu od opaski Livestronga, mimo wożenia jej na kierownicy :P. Ale słońca mało było, pod koniec nawet zimno mi trochę się zrobiło...

Profil:



No to mega dużo fotek :/ ->

Pole? I jakieś wzgórki. Waliło tam strasznie, jak w wielu miejscach tego dnia, tereny powodziowe. Mnóstwo zalanych miejsc (wciąż!), mnóstwo worków z piaskiem


Meridka. Ona zderzenie z glebą przeżyła idealnie ;)

Dąbrowa Górnicza

Poniedziałek, 7 czerwca 2010 · Komentarze(1)
Kategoria Wyjazdy, Żubrzyk
Z rana na pociąg i do Dąbrowy Górniczej w celach poznawczo-rekreacyjnych. Zmęczony, dobity fizycznie ledwo działającym fullem. Kilometrów niewiele, tempo także słabe. Ale ognisko i Żuberek, towarzystwo także wybitne. No i POGODA ;o

Powrót późnym wieczorem. A PKP dziękujemy za darmową podróż z Dąbrowy z rowerami :P. Lenistwo konduktorów mi się podoba :P

Towarzyszka


Jeziorko i ognisko :)


Kolejne jeziorko i wylegiwanie obok pedała :P


Ząbkowice. Wspomnienia ^^

mały Beskid Mały

Niedziela, 6 czerwca 2010 · Komentarze(1)
Kategoria Wyjazdy, Żubrzyk
Powrót do domu i jakieś 3h na serwis roweru ZALANEGO wodą i błotem... No to dajemy :P. Noc owocowała w ciekawe odkrycia. Przede wszystkim piasty, którą udało się zreanimować nowymi częściami. No i hamulce, które całkowicie zużyłem jak się okazało. Zarówno klocki jak i tarcze, makabra. A gdzie ja w niedzielę kupie klocki??? No i stówa do tyłu ;/. Z pomocą miał przyjść Decathlon w Bielsku-Białej. Zapakowaliśmy więc rowery na dach i w drogę.

W Bielsku 3 minuty po otwarciu wchodzę do sklepu, jako pierwszy klient :P. Podchodzę, szukam - SĄ! ...sztuk jeden. Szybka konsultacja i decyzja - biorę, jedziemy. Dojechaliśmy gdzieś pod kościół i tam zaczęliśmy się przebierać, zaczęło się też montowanie klocków. Tłoki zepchnięte maksymalnie, hamulce jeszcze bardziej zapowietrzone. Trochę to więc trwało. Tylnego hamulca brak. I..przedniego jak się okazało w sumie też :/. Siły hamowania prawie zero, tarcza też zmasakrowana więc niewiele z tego hamulca było, ledwo na asfalcie potrafiłem wyhamować. Ale ruszyliśmy, zaopetrzni w piwko bo żar z nieba lał się niesamowity (szkoda że w piątek tak nie było, i wcześniej - to bym więcej pojeździł i zaoszczędził na hamulcach : <). I jak to w tamtych okolicach - od razu stromy i długi podjazd :P. Morale spadało, tempo także. Za to potu ilości znaczne ;). Full jednak znów dawał popisy. Wszyscy byli ciekawi co będzie gdy zaczną się zjazdy :D.

Po podejściach i wdrapywaniach się - ot i nastał szczyt, Magurka jakaśtam bodajże :P. Ludu mnóstwo więc usunęliśmy się w bok. Dłuuugi odpoczynek ^^. W ogóle dzień ten nie zapowiadał się zbyt rowerowo ;). Bardziej chillout :D. A to z racji wspaniałej pogody, braku hamulców i kontuzji. Wspólna decyzja o odpuszczeniu nieco :).

Zaczął się zjazd, początkowo fajny, szybki, otwarte przestrzenie - mogłem sobie pozwolić bo nie trzeba było wyhamowywać. A później? Padła decyzja o czerwonym szlaku, szlaku, którym niecały rok temu podjeżdżałem i PCHAŁEM naprawdę sporo, stroooomo. Gdyby nie hamulce - byłby to raj. A tak? Zjazd polegał na ratowaniu się co sekundę, hamowaniu cały czas przodem, walka z tym, żeby się nie wywrócić i nie zabić. Wywroty były, glebka soczysta jedna także. Często hamowałem wjeżdżając w drzewo czy krzaki, inaczej się nie dało. Tarcza została absolutnie zagotowana, spalona, zjarana, ZJEBANA. Zgon i tyle :/. W Treśnie zaczęliśmy szukać lodów i miejsca na ognisko. Jednak z racji dużej ilości ludzi i braku dobrych miejsc przez podwyższony poziom wody, skierowaliśmy się wyżej w góry - asfaltem, podjazd non-stop. Tempo wolne, bo kontuzja Ani nie pozwalała na szaleństwa. Więc powolutku i z wyrzutami sumienia jechaliśmy do góry. Potem jednak soczysty zjazd po zielonym (?), gdzie znów można było ciut poszaleć. Ach gdyby mieć hamulce... Do samochodu i na grilla. A potem było wspaniale :).

A wnioski? Nigdy w życiu nie jechać w góry bez sprawnych hamulców, co to w ogóle kwa miało być :/. Ja rozumiem determinacja, ale to była czysta głupota... Avidy do renowacji.

Meridy na daszku


Push it! www.zbuta.pl :P


Pierwsze widoczki =P


Żubr występuje na Magurce


BLIZNY :P


Nowa forma zdjęć "z pozycji gały" ;)

Beskidy powodziowe

Piątek, 4 czerwca 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Wyjazdy
Lało non-stop od kilku dni. Ostatnie dwa dni to ściana deszczu, dzień i noc. Dom podtopiony, samochodem ledwo dało się wyjechać... Ale full zapakowany na dachu, plecak pełen żarcia, głowa i serce pełne chęci do potopienia się! Atak rowerowy na Babią nie miał sensu, padło więc na tereny niedaleko Babiej ;). Szofer podwiózł do Skawicy i tam zaczęła się przygoda ;). Wystartowałem późno, zbieranie się i objazdy spowodowały, że na miejscu byłem jeszcze później. Szybko więc podpiąłem się do iPoda i pognałem. Tylko, że szlaku nie było tam, gdzie miał być :P. Stwierdziłem, że jakoś może do niego dojadę, cofać się nie było sensu. Wjechałem w rzeczkę. Woda po kostki, full dawał radę. Cały czas w dół, strumyk, błoto. Wyschnięte błoto, fałszywe błoto, chlup po piasty, noga w bok, chlup po kolano. Pierwszy szok. Woda była WSZĘDZIE. Już w Skawinie widzieliśmy falę powodziową w każdym małym strumyczku, u góry była masakra.

Ale nie było sensu się cofać, trzeba jechać w dół. Full zalany, to nurkowanie po piasty, to prowadzenie go z wodą po kolana, czasem wyżej. Zmartwiony już, minęła godzina chodzenia w wodzie, a szlaku nie ma, czas leci bez sensu, a przyjemności z jazdy w tym brak : <. Na szczęście spotkałem gdzieś w środku lasu jakiegoś wstawionego leśniczego :P.
"A pan tu skąd??!"
- z góry
"! Z NIEBA?!"
- ... z góry, strumieniem jechałem
"tym?"
- no..



Pokierował mnie w dół, lewą stroną bo prawa strona runęła do rzeki i zrobiło się urwisko. Poszedłem dalej. Fakt, zobaczyłem asfalt. Tylko, że dzieliła mnie od niego rzeka, cała brązowa i wzburzona, pełna wody która niedługo znów zaleje niżej położone miejscowości... Zdesperowany, bo cóż mi pozostało - wszedłem do rzeki i brodząc po pas w wodzie, walczyłem o przyczepność w butach SPD na kamerdolcach :P. Full dzielnie mnie wspierał, nurkując sobie pod wodą ;). Znalazłem jakieś wyjście na drugi brzeg i oto po godzinie męczarni i śmiechu, pod moimi kapciami 2.5 i 2.4 pojawił się asfalt :P. Zaczął się uphill żeby nadrobić to co straciłem. Napęd po tych kąpielach już działał słabo, niestety. Ale przynajmniej rower czysty :P.

Po podjeździe trafiłem wreszcie na szlak. Nic to jednak, bo każdy szlak to strumień, mniejszy lub większy. Jednak chłód strumienia w bucie był nawet pozytywny. Mokre miałem już wszystko, ale ciepło mi było i tak :). Udawałem się więc coraz wyżej i wyżej, ile tylko się dało w siodle. A dało się SPORO. To pierwszy wyjazd fullem w góry. Skok skręcony na 110mm, rower dostawał się WSZĘDZIE! Ograniczeniem były tylko moje umiejętności bądź kondycja :). No i czasami napęd :P.



I tak wyglądało to cały czas :). Wreszcie pierwsze widoczki, pierwsze postoje bo wcześniej całkowity ich brak, z braku czasu oczywiście. Pierwsze snickersy ;). Goniłem każde oznaczenia czasowe, czasem nawet o godzinę. Było więc bardzo pozytywnie, zacząłem odrabiać straty i przestawałem się powoli martwić o to, że złapie mnie zmrok i będę musiał uciekać na asfalty (których po drodze nie było, więc ;o). Potem już trochę zmęczony, trochę było pchania, wreszcie zaczęły się zjazdy. Początkowo siodełko pozostało tam gdzie było, potem już trzeba było spuścić. Full łykał wszystko, wybaczał sporo. Tylko hamulce powoli przestawały działać, cała droga w wodzie i błocie, grzane do granic możliwości. Co chwile swąd i dym. Pierwsza gleba, druga gleba, trzecia gleba. Takie niegroźne, ale jednak ;).

Trochę przed Przełęczą Krowiarki dziwne zgrzyty. Odezwała się piasta przednia, ta staaara piasta która już ze mną tyle wytrzymała ;). Musiałem rozebrać bo nie dało się jechać, szybki serwis w terenie, kilka kropel oleju do łańcucha, skręcenie i jazda dalej. Potem zaczęły hałasować oba hamulce - jak się później okazało, stopiły się metalowe trzymaczki klocków ;). W ogóle sporo się potopiło. Na Krowiarkach więc później niż myślałem, ale zdecydowałem się dojechać do Zubrzycy tak jak zakładałem - terenem. I tam zaczął się największy SYF tego dnia :P. Błoto głębokie, wszechobecne. Dobiło napęd, dobiło hamulce, dobiło mnie i moje ubranie :P. Na szczęście trochę było też wody więc nawet się umyłem. Do Zubrzycy z iPodem z baterią 2%, idealnie :). Rockowym uderzeniem wpadłem pod sklep w centrum, gdzie stałem się lokalną atrakcją, akompaniamentem były odgłosy z mojego roweru.

Piasta dobita, hamulców brak, przerzutki do chrzanu, suport ubity, amor zalany :P. Najgorsze hamulce. W domu okazało się, że klocków absolutne zero, hamowałem nie okładziną a tym co okładzinę trzyma na miejscu - czystym metalem... Obie tarcze generalnie do wyrzucenia, klocki też muszą być nowe. Następnego dnia w Tatry pieszo, potem powrót do domu i szykowanie się na góry - i wtedy to wszystko dopiero odkryłem, chwilę przed wyjazdem w góry na rower :/.

Ale był to jeden z najlepszych tripów w moim życiu :). Super przygoda i super dobicie sprzętu i użyszkodnika :D. Szkoda tylko, że aparat nie ponagrywał zbyt dużo, baterie padły, klapka zapchała się błotem itd... ;)

Fotki na Picasie

Przed :P


Reklama Continentala


Hala Krupowa po raz kolejny :)


Polica. Tym razem DUŻO mniej było tu prowadzenia czy pchania ;)


Refill


Kolejny najpiękniejszy zachód tego roku :))


Mrr


Bo błotko jest OK


Zapakowana na powrót

Na pyrzowickie lotnisko

Wtorek, 25 maja 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Pomińmy dlaczego, ale na rower wyszedłem dopiero po 17. W planach wyjazd na lotnisko Pyrzowice, przez Świerklaniec żeby zajrzeć chociaż na chwilę i zrobić fotkę i komuś pokazać ;).

Tak więc po 17 ruszyłem w kierunku Mikul, po drodze na chwilę do bracików zobaczyć i pomacać nowe koła Michała :). Podkradłem też trochę wody, bo w domu pustki a do sklepu nie było za bardzo jak :).
Pod górkę Mikulczycką średnio na jeża, jeden szybki posiłek itd. Od bracików wciąż pod górkę - na Helenkę. Tam już lepiej, na raz, nie schodząc wiele poniżej 30. Potem... w sumie tam cały czas jest mniej lub więcej pod górkę =P. Bytom, Radzionków, łOrzech, Świerklaniec. Tu zjazd na park, nad jeziorko. MMS i można jechać dalej :). Niektórzy być ze mną nie mogli, więc przelot przez park w tempie 40km/h =P.

I dalej znów na DK78, potem DW913 i ląduję przed lotniskiem w Pyrzowicach. Blachosmrody stoją w korku do okienek, gdzie będą płacić niesamowite sumy za krótki parking, ja wjeżdżam bez korków i free =P. Przejazd pod wyjściem z terminali... bezcenny :D. Człowiek robi większą furorę niż limuzyna. Potem przez postój taxi, parking, aż do płotu naszego OGROMNEGO lotniska :P. Tam kilka fotek, patrzenie co przyleciało a co może odlecieć, posłuchałem Pani z głośników, że kończą ładować bydło na pokład i zacząłem szukać wyjazdu z lotniska. Powrót DW913, obok stacji Pan kosił trawę więc postanowiłem dowiedzieć się, gdzie tu można stanąć bliżej pasa startowego :). Pomógł, niecałe 3km potem byłem tuż przy bramie p.pożarowej, gdzie samochody stawać nie mogą ale rowery jak najbardziej ;>. Rozłożyłem się na trawce metr od drogi (na szczęście niezbyt ruchliwej), wziąłem się za konsumpcję kupionych na stacji snickersów i Powerade'a. Ceny jak zwykle <3. I tak mi trochę tam zeszło, fotka jedna, druga. SMS-ów trochę. Zachwyt zbliżającym się zachodem słońca. I zimnem. Niesamowicie zimno... Tak to jest jak się w krótkich wychodzi, już pod klatką było mi chłodno :P. Słońce trochę dogrzało i zobaczyłem światła pozycyjne kołującego samolotu gdy już byłem ubrany i gotów do drogi powrotnej ;).

Trochę mnie zaskoczył bo wystartował jak z procy. Ledwo zdążyłem rower położyć a on już był nade mną. Tak to jest jak dziewica spotterska się bierze za zdjęcia samolotów małpką :P. Zaraz po nim ruszył następny, tym razem film, też spóźniony! Zresztą trochę mnie nagliła temperatura :D. Ale jeszcze dwa przeleciał mi nad głową, jak na pierwszy raz jestem zachwycony :). Tak daleko i to takie małe samoloty, a ciary są :). Do takich mi trochę daleko, no ale w końcu ja na rowerze :P.

Ot i wspaniały film =P



Wziąłem się za drogę powrotną. Trzeba się było rozgrzać, więc od tej pory aż do samego Zabrza wszystkie podjazdy na stojąco :). Niesamowite.
Niestety w Świerklańcu poczułem kolano dokładnie tak, jak kiedyś :/. Zejście, masaż, rozgrzanie. Zszedłem z prędkości o prawie 10km/h, zrobiło się lepiej. Do końca już wolniej, tylko na podjazdach na maksa. Trochę mi ulżyło, że tak szybko się to skończyło. Jednak nie można szaleć :). No i siodełkiem może się pobawię, w końcu ustawione na oko.

Droga powrotna więc trochę wolniej, choć minęła dużo szybciej. Po sprawdzeniu przewyższeń okazało sie, że nie tak znowu mniej tych podjazdów w drugą stronę. Ale i tak jakoś poleciało :). W domu byłem dość szybko. Szkoda że tak późno się wybrałem, szkoda. Ale nie ma tego złego, trafiłem na najpiękniejszy zachód tego roku :).
W Zabrzu do sklepu bo w domu pustki a obiad trzeba zjeść. W domu tak.. lajtowo :). Żadnego specjalnego zmęczenia, możnaby wyjść i kręcić dalej. Tylko może w większej liczbie warstw :P.

Fotki na Picasie

W Świerklańcu


A nawet siebie też zrobiłem tym razem =P


Najdroższy parking w województwie


Samolotek


Ubłocona wciąż po niedzieli


Wiuuuch :). Udało się! :)


Ów najpiękniejszy zachód tego roku z prędkości 35km/h


Na podjeździe równie ładny