Czeska eskapada - dzień pierwszy
Sobota, 10 lipca 2010
· Komentarze(6)
Kategoria Wyjazdy
Zwyczajowa ilość snu przed wyjazdami - czyli jedna godzina, i zrywać trzeba się przed 5 rano, by na 6 być w Gliwicach. Mała ilość snu przez serwis, pakowanie i robienie jadła dopiero po powrocie z meczu, który póóóźno się skończył.
Do Gliwic więc znów sprintem, który nawet zmęczył. Po drodze spotkałem już Jęzora więc była okazja odetchnąć trochę przed przyjazdem pod Billę, gdzie zlałby mnie pot :P. Tam oczekiwanie pół godziny na spóźnialskich i kombinowanie z dopompowaniem moich kół. Nieudane, bo zapomniałem adaptera... Tak więc na flaczkach nieco, ale ruszyli. Podjazd Rybnicką, wolnooo. Wypoczęty, najedzony, tylko plecak ciążył. Sakwy to jest jednak to :P
Tym samym spokojnym tempem kręciliśmy aż do pierwszych podjazdów. Najpierw Rybnik, potem Wodzisław Śląski, potem Jastrzębie. Niektóre całkiem fajne :). Męczyło kręcenie z resztą ekipy, więc na podjazdach startowałem sam, bo nie chciałem męczyć kolana niską kadencją na wysokim obciążeniu, taka jazda sprawiła że już w Rybniku czułem moją rozwaloną rzepkę. Tak więc sprinty generalnie na podjazdach, na zjazdach z racji sliczków znów wyprzedanie, na płaskim w grupce. I tak górka za górką, postój za postojem... MOZOLNIE dojechaliśmy do Cieszyna, gdzie Gary miał do odebrania koszulkę.
Jechało mi się masakrycznie. Sił w cholerę, nie licząc bólu szyi od plecaka, a tempo mnie zabijało. Wyrywałem co swoje jednak irytacja sięgała zenitu z każdym następnym postojem :P. 121 kilometrów jechaliśmy... DZIESIĘĆ GODZIN oO. Fakt faktem, że był upał i postoje były potrzebne, ale ich liczba męczyła. Na szczęście czas jazdy całkiem rozsądny.
Na koniec w Ostravicach mega podjazd, przed którym ostrzegali itd, a okazał się spoko hopką :P. Choć stromy, zwłaszcza na 28" koła i moje przełożenia. Ale względnym młynkiem dotarłem na szczyt, niezadowolony i z niedosytem ;). Ale cieszyła myśl o jeziorku :P. Tak więc po zaniesieniu bagaży i rozpakowaniu bronków, które tachaliśmy pod tą górkę - rzuciliśmy się do wody w pełnym uzbrojeniu kolarskim :P. W końcu i tak trzeba to było wyprać ;).
Potem na obiad, udeczko z kurczaczka. Potem kolejne ceskie piva i ognisko, bo obiad to za mało na nasze zapotrzebowanie kaloryczne. Ani jednego komara :). Noc piękna, choć nawet się ochłodziło. Padła jeszcze szybka decyzja o pożegnalnym wskakiwaniu do lodowatej wody :P. Potem łóżko i błyskawiczny jak zawsze sen.
Z innych statystyk - jedna gleba Jęzora przed gwałowne hamowanie Daro na przodzie, trochę zadrapań. Zero laćków. Kilkanaście litrów wody na osobę, głównie wylewaną na ciało, mniej do picia. Do tego izotoniki. Skwar, skwar, skwar. I ciekawa opalenizna... :P
A tak to wygląda gdy Garemu się nudzi:
Pierwsza grupówka po pierwszych podjazdach. Tylko Daro się gdzieś schował :P
Przed Cieszynem
Zadowalaliśmy się jak zwykle =P
Tsijeski tsiesyn
Górki (:
Ha! Ja na zdjęciu! Ja na zdjęciu z Meridą!
Przytulanie do browarków, które trzeba było potem tachać pod górę :P
WODAAA
W pokoiku rowerowo
Radegaścik do obiadku
I nawet Żub... Zubr się znalazł =P ..nie polecam.
Do Gliwic więc znów sprintem, który nawet zmęczył. Po drodze spotkałem już Jęzora więc była okazja odetchnąć trochę przed przyjazdem pod Billę, gdzie zlałby mnie pot :P. Tam oczekiwanie pół godziny na spóźnialskich i kombinowanie z dopompowaniem moich kół. Nieudane, bo zapomniałem adaptera... Tak więc na flaczkach nieco, ale ruszyli. Podjazd Rybnicką, wolnooo. Wypoczęty, najedzony, tylko plecak ciążył. Sakwy to jest jednak to :P
Tym samym spokojnym tempem kręciliśmy aż do pierwszych podjazdów. Najpierw Rybnik, potem Wodzisław Śląski, potem Jastrzębie. Niektóre całkiem fajne :). Męczyło kręcenie z resztą ekipy, więc na podjazdach startowałem sam, bo nie chciałem męczyć kolana niską kadencją na wysokim obciążeniu, taka jazda sprawiła że już w Rybniku czułem moją rozwaloną rzepkę. Tak więc sprinty generalnie na podjazdach, na zjazdach z racji sliczków znów wyprzedanie, na płaskim w grupce. I tak górka za górką, postój za postojem... MOZOLNIE dojechaliśmy do Cieszyna, gdzie Gary miał do odebrania koszulkę.
Jechało mi się masakrycznie. Sił w cholerę, nie licząc bólu szyi od plecaka, a tempo mnie zabijało. Wyrywałem co swoje jednak irytacja sięgała zenitu z każdym następnym postojem :P. 121 kilometrów jechaliśmy... DZIESIĘĆ GODZIN oO. Fakt faktem, że był upał i postoje były potrzebne, ale ich liczba męczyła. Na szczęście czas jazdy całkiem rozsądny.
Na koniec w Ostravicach mega podjazd, przed którym ostrzegali itd, a okazał się spoko hopką :P. Choć stromy, zwłaszcza na 28" koła i moje przełożenia. Ale względnym młynkiem dotarłem na szczyt, niezadowolony i z niedosytem ;). Ale cieszyła myśl o jeziorku :P. Tak więc po zaniesieniu bagaży i rozpakowaniu bronków, które tachaliśmy pod tą górkę - rzuciliśmy się do wody w pełnym uzbrojeniu kolarskim :P. W końcu i tak trzeba to było wyprać ;).
Potem na obiad, udeczko z kurczaczka. Potem kolejne ceskie piva i ognisko, bo obiad to za mało na nasze zapotrzebowanie kaloryczne. Ani jednego komara :). Noc piękna, choć nawet się ochłodziło. Padła jeszcze szybka decyzja o pożegnalnym wskakiwaniu do lodowatej wody :P. Potem łóżko i błyskawiczny jak zawsze sen.
Z innych statystyk - jedna gleba Jęzora przed gwałowne hamowanie Daro na przodzie, trochę zadrapań. Zero laćków. Kilkanaście litrów wody na osobę, głównie wylewaną na ciało, mniej do picia. Do tego izotoniki. Skwar, skwar, skwar. I ciekawa opalenizna... :P
A tak to wygląda gdy Garemu się nudzi:
Pierwsza grupówka po pierwszych podjazdach. Tylko Daro się gdzieś schował :P
Przed Cieszynem
Zadowalaliśmy się jak zwykle =P
Tsijeski tsiesyn
Górki (:
Ha! Ja na zdjęciu! Ja na zdjęciu z Meridą!
Przytulanie do browarków, które trzeba było potem tachać pod górę :P
WODAAA
W pokoiku rowerowo
Radegaścik do obiadku
I nawet Żub... Zubr się znalazł =P ..nie polecam.