Niebieska masakra

Środa, 29 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Pierwsze podejście na Babią Górę (pomijając przekładanie z braku czasu i różnych przypadków losowych). Miały być z tego co pamiętam trzy dni. Wyjazd rozpoczęty w Rycerce Dolnej...prawie, bo od razu przejażdżka do Rajczy - grupa Harcerzyków na makrokeszach z "sakwami" zostawiła plecak w pociągu. A ja chciałem być fajny :F.

Mokro, co chwilę siąpiło. W ogóle do ostatniej chwili debatowałem czy jechać. W noc przed wyjazdową lało na całego, a wizja mokrych kamieni na szczycie Babiej Góry nie była zbyt optymistyczna.
Wjazd w teren, wspinaczka na dość dobrym nachyleniu, potem zrobiło się stromo, zresztą tam też pyknąłem od razu fotę :P. Później fragmenty fajnym singlem w lasku, co chwilę myśli czy ubierać kurtkę czy nie :P. Droga do Wielkiej Rycerzowej jednak w dość dobrym nastroju, mimo fatalnej pogody i fatalnej widoczności, pogarszającej się z każdym zdobywanym metrem.

Tak też osiągnąłem wzniesienie przy Bacówce na Rycerzowej, skierowałem się w dół wprost do niej. ...iii nagle przeżyłem szok. To był pierwszy tego dnia zjazd, a ja jak się okazało mam całkowicie brudne/zjechane/nieważne klocki hamulcowe. Tak więc szaleńczym tempem DH wpadłem przed budynek bacówki hamując poprzez poślizg boczny :P. Czerwony jednak mogę polecić jako prawie całkowicie przejezdny, jeśli ma pamięć mnie nie myli.

Bacówka na Rycerzowej to identyczna pod względem budowy konstrukcja, co bacówka na Krawców Wierchu (moja absolutnie ulubiona). Wszedłem więc, zamówiłem wrzątek i pałaszowałem swe własne zapasy. W środku pusto, pogoda raczej nie ta ;). Po dość długiej posiadówie skierowałem się dalej żółtym szlakiem na południe. Jechałem stamtąd już w każdym kierunku ale w tą stronę nigdy :). Iiii... fajny fragment w dół, zawijasy bardzo przyjemne, choć było bardzo wilgotno. Pomijam także fakt, że na pierwszym ostrzejszym zakręcie mimo przyciśnięcia hebli na maksa, rower pojechał prosto :/. Fikołek i potoczyliśmy się stromym boczem jakieś 15metrów w dół. Obyło się bez jakiegoś konkretnego bólu, jedynie zbieranie ekwipunku urwanego z kierownicy trochę zajeło ;). No i fullface... Przyziemienie zaliczyłem konkretnie na twarz, kask przyjął uderzenie :).

W przyborniku zapasowe klocki, zamieniłem więc. Ale niewiele się zmieniło (zamieniłem na jakieś stare, ale przynajmniej nie zalane olejem czy czymś). Pozbierałem się, pojechałem dalej, na zjazd żółwim tempem. Masakra była blisko.

Przełęcz Przysłop. Czyli jak wiem teraz, po szkodzie, koniec tego wyjazdu. Dawne przejście graniczne, dwie budki strażników. Generalnie dobre miejsce na nocleg. Jadąc na wschód napotykamy jednak rozrywkę. Oto przed nami pagórek o nazwie Świtkowa, niebieski szlak graniczny. Izolinii nasrane tak, że wygląda to jak jedna wielka jebitnie gruba krecha. I niec szlag trafi paćkarzy tych map, niestety mieli rację. W rzeczywistości była to prawdziwa ściana, gdzie jakakolwiek próba poruszania się na rowerze była od razu skazana na bicie rekordu prędkości w jeździe, ale do tyłu. Do tego zaczęło się tam niezłe błoto, nawet nie takie leżące, tylko jakby pozostałe po przejeździe motoru, wyrwana gleba i rozrzucona, uwierzcie mi - nieźle się to czepia kół, nóg, rąk i wszystkiego z czym się zetknie. Taka błotna plucha...

Nową metodą wejścia odtąd było stawianie kroku, wciąganie za sobą roweru, robienie kolejnego kroku... I tak cały czas. 20-minutowe odcinki robiłem grubo ponad godzinę. Minimalne szczęście z powodu nadchodzącego zjazdu pękało zaraz na szczycie, gdy okazywało się, że zjazd jest dokładnie taki sam i polega na walce o to, aby nie wywalić się w to gówno. Niestety walka ta przeważnie była przegrana. Zaparcie nogami o grunt i rower pod pachą - też nie dało rady. Zjazd z rowerem prostopadle do kierunku jazdy przed sobą - teżnie zdał egzaminu. Po prostu trzeba było sunąć w dół, okazjonalnie zaliczając absolutną kąpiel błotną. Sprawę pogorszył deszcz, który złapał mnie na szczęście przy jakimś kamieniu granicznym, który miał minimalny daszek. Lało a ja siedziałem.

Nastąpiła kolejna ściana płaczu, potem następna. Nawet po płaskim musiałem prowadzić, bo zakopywałem się coraz głębiej z każdym obrotem pedałów. Dzień powoli się kończył, a ja tkwiłem w środku lasu, śmierdzącego tym błotem i rybami. Miałem totalnie dość. Pierwszy raz w górach miałem ochotę pęknąć, siąść i najlepiej płakać nad swym losem. Wkurwienia nie było końca, a stosunek ilość kurw:ilość wdechów powietrza, zaczął mnie przerażać. Dławiłem się soczystymi kurwami :P. Przed siedzeniem i płakaniem powstrzymywała mnie chyba tylko ta warstwa błota, której już całym sercem nienawidziłem :]. Pojawiła się myśl, że to koniec tego wyjazdu. Telefon i sprawdzanie czy pozostała jakaś szansa na pociąg. Prosto: nie :P. Pozostało więc wracać dnia następnego.

Zacząłem szukać na GPS-ie drogi ucieczki z tego zasranego szlaku, bo widziałem że jego charakter prędko się nie zmienia. Jakakolwiek droga na zachodnią, polską stronę potrzebna od zaraz... Wszystkie oznaczone przecinki w rzeczywistości nie istniały, przeszedłem trzy, cztery... Wreszcie po prostu skierowałem się z rowerem na dziko w dół, strome zejście w gęstwinie, ale przynajmniej wychodziłem z lasu. Krążyłem w lesie o pięknej nazwie "Las Ku Zimnej Wodzie", trafiając na drogę ścinkową. Stamtąd poszukiwania wody, bo brakło a chciałem coś zjeść, no i miejsca na nocleg. Jechałem i jechałem, bo było z górki. Wokół całkowite ciemności. Wreszcie walnąłem się na polu bardzo blisko cywilizacji, ale już nie miałem wyjścia. Wszystko nasiąknięte wodą i bardzo blisko domu, ale co tam. Marzyłem o kawałku polany, gdzie spokojnie się rozłożę, zjem coś i prześpię się do najbliższego porannego pociągu, bo nie zamierzałem tam zostawać ani minuty dłużej, niż było to konieczne. Babia i tak nie zostałaby zdobyta, nie bez klocków hamulcowych.

Polana niestety dość podmokła, rozłożyłem NRC, alumatę i wziąłem się za szamano. Szybkie położenie się spać żeby wstać na pierwszy pociąg do domu. Nie organizowałem żadnego dachu z niechciejstwa i tumiwisizmu. W nocy obudził mnie piorun i ulewa, szybkie wydobycie płachty i nakrycie. Piorunki robiły za lampę błyskową i było dość dziwnie :P. Jak sesja pod kołdrą. Poszedłem w dalszą klimę, tylko przy trochę głośniejszych efektach natury. Niestarannie rozłożona płachta i reszta noclegu dała niedłudo o sobie znać, gdyż w pewnej chwili obudziłem się w kałuży :P. Na szczęście śpiwór syntetyczny więc poza mokrymi pośladami nic się większego nie stało. Lekki dyskomfort nie przeszkodził w dalszym śnie.

Rano zwijanie się, zjazd do wsi, do Rajczy i czekanie na pociąg. Próba ogarnięcia się z całego tego błota - średnio udana. W pociągach rozkładałem gazety.
Masakra. Absolutna. Myślałem, że nie lubię zielonego szlaku w Sudetach. Jednak po co szukałem horroru tak daleko, skoro miałem niebieski w Beskidach :/. Najbardziej zabawne, że okolice te nazywają się na mapie Równy Beskid. No kpina kurwa?
Kurwa - właśnie. Motyw tego wyjazdu.
Do dziś jak patrzę na te izolinie to mnie ciarki przechodzą, ciekawe w jakiej mierze była ta masakra winą bardzo deszczowej pogody. Nachylenia to nie zmniejsza, ale lepiej się wchodzi niż wdrapuje zjeżdżając co chwilę... I jedno też wiem po tym wyjeździe, przestałem lubić motocyklistów w górach, przestałem także momentalnie mieć do Nich w górach szacunek i ustępować lub pomagać. Nie dziwię się osobom, które rozwieszają żyłki.


Pierwszy uphill z buta. Takie to jeszcze rozumiem, norma i lajt ;)



Taki singielek na początku także mi się podobał


Dobra, trafia się. Też lajt


Fullface i obcisła termoaktywna koszulka = not cool ;)


Po glebie, zmiana klocków


Hamuje, hamuje iii.. lecę.


Pierwsza górka etapu masakry, a ja taki nieświadomy :/. Przełęcz.


Błocko. Więcej zdjęć na Picasie, nie chcę tego oglądać =P


Błocko i nachylenie :/


I znów...


Pierwszy raz w życiu miałem zielony łańcuch :P. Tam były formalnie jeziora.


I upragniony nocleg, choć tak daleko od wyobrażeń.


Wodoodporność next level :P

Zdjęcia: Picasa.

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa ygasn

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]