Beskidzkie bacówkowanie - dzień 1
W Katowicach więc dzięki PKP, i to za darmo bo bilet miałem od Katowic ale kanar nawet słowa nie powiedział, sucho na szczęście. Nie uśmiechało mi się od razu zaczynać "na mokro". Do Żywca dość szybko, tam szukanie bankomatu i kompresora. Pierwsze się powiodło, drugie nie. Jechałem więć na kapciowatych kapciach, a pierwsze kilka km to asfalt. Ble. Zresztą zaraz po tym jak zgubiłem i odnalazłem szlak - skierował mnie on w teren. Teren, którego zdecydowanie na rower nie polecam :P. Przynajmniej nie w tą stronę. Takiej stromizny jeszcze na rowerze nie próbowałem pokonać (no, pomijając pionowy żółty w PNGS :P ale o tym staram się wciąż zapomnieć :P). Wiele było prób jazdy, ale i tak nie pamiętam żebym tyle prowadził rower. Jak nie nachylenie to ten Maxxisowy kapeć, który wgryzał się we wszechobecną glinę spowalniając i zakopując. Tak więc głównie ślizgając się SPD-kami po tej glinie, pnąłem się mozooolnie w górę. To mi tylko przypomniało dlaczego w następnych moich butach SPD muszą się znaleźć kolce :P. Choć przydałby się także terenowy bieżnik i gnąca się podeszwa... :P. Humor poprawiała tylko pogoda, odkąd wysiadłem z pociągu towarzyszyło mi mnóstwo słońca, co jest dla mnie stosunkową nowością na moje tradycyjnie listopadowe rowerowe góry ;). Tylko czas zapierdzielał, a ja wciąż się ślizgałem tracąc siły i klnąc na okoliczności. Czasu wiadomo było, że codziennie będzie bardzo mało. Dni krótkie, a do objechania dość dużo. Za cel powziąłem sobie objechanie kilku potencjalnych bacówek aby je sobie na mapie oznaczyć i obadać, a to zmusiło mnie do obrania dość trudnej miejscami rowerowo trasy. Priorytetem było połączenie tych miejsc jak najkrótszymi odcinkami szlaków.
Szlak mijał sobie i mijał, wreszcie po krótkim zjeździe wylądowałem w Juszczynie Górnej gdzie przez lenistwo pomyliłem oczywiście drogi i zjechałem znaczny odcinek asfaltem, który potem musiałem ponownie zdobywać. Ale nie było najgorzej - znalazłem dzięki temu warsztat samochodowy i nakarmiłem swe lacie kompresorem i 8 atmosferami =D. Przydało się na asfalt. Rower zaczął także o niebo lepiej podjeżdżać w terenie. Choć tu z kolei przypominał o sobie dość zjechany już Highroller. O ile rozmiar 2.5 to po prostu niebo przyczepności, o tyle myślę że rozmiary mniejsze są po prostu bez sensu - bieżnik nie jest zbyt fajny i gdy kostki sie obniżają - opona duuużo według mnie traci.
Niesamowicie szybki odcinek asfaltowy, po nim znów mozolny niebieski szlak. A gdy wreszcie się skonczył - zjazd czarnym aż do wodospadu w Sopotni. Fajny, szybki - godzina szlakowa zamieniona w niecałe 10 minut. Generalnie niebieski szlak według mnie byłby bardzo fajny, ale w drugą stronę. No i generalnie na fulla, sporo było kamerdolców. I glina, ale to w sezonie nie powinno stanowić problemu.
W Sopotni zachodziło nad moją głową słońce, ja do celu miałem jeszcze około dwóch godzin, nie wiadomo ile dokładnie gdyż nawet nie wiedziałem gdzie będę tej nocy spać. Zaraz za Sopotnią jest mnóstwo bacówek, mimo zapadającej ciemności oddałem się zwiedzaniu kilku z nich. Dopiero po wstępnym zbadaniu obszaru ruszyłem dalej szlakiem w górę (niestety), w ciemnościach i dopadającym mnie zmęczeniu. Towarzyszył już także ból lewego kolana, zmęczonego ostatnimi wyczynami pieszymi w górach - kolano odezwało się do mnie podczas zjazdów, przeciążenia podobne do tych przy schodzeniu. Podczas jazdy nie czułem nic, jednak chodzenie było problematyczne. Zjazdy także bolały. W całkowitej ciemności mijam Halę Malorkę, gdzie liczyłem na bacówkę i brnę dalej, gdyż moim oczom nie ukazała się żadna hacjenda. W głowie rozpatruję już konstrukcyjnie posłanie pod drzewkiem, gdy w okolicach Hali Uszczawne trafiam na stary szałas. Konstrukcja ledwo się kupy trzyma, ale zawsze to kawałek osłoniętej od wiatru przestrzeni, gdzie nie trzeba nic adaptować - wystarczy zrobić trochę miejsca na karimatę, ognisko i rower. Namiotu tym razem nie brałem.
Na ziemi pojawiła się folia NRC, na niej karimata a na karimacie śpiwór. Ja poszedłem zbierać opał na ognisko. Szybkie rozpalenie ognia i już dogrzewałem się jednym z najpiękniejszych darów przyrody. Utworzona została konstrukcja zasilająca ognisko na przynajmniej początkowe godziny mojego snu, zająłem się obiadokolacją i począłem studiować mapę, zużywać reaktywujące me ciało maści ;). Rower dostał jedynie trochę oleju na łańcuch, nie było z nim tak źle. Po telefonie, jedzeniu i ustaleniu planu na jutro, powoli zawinałem się w śpiwór i oglądając gwiezdny spektakl poszedłem spać. Jeszcze trochę deszczu pokapało, ale kilka desek nad głową wystarczyło aby nie zmoknąć.
Pierwszy postój, a właściwie legowisko. I czerpanie z przepięknej pogody. Zwłaszcza po takiej nocy..

Się ten kapeć wgryza, że nie wiadomo czy to jeszcze rower czy już motocross

www.zbuta.pl w wersji www.bardzostromozbuta.pl

Widoczki na Taterki

Szamanie. Już wieczorowo, już na MONCS (Miejscu Okupowanym Na Czas Spania :P)

Lektura do poduszki ^^

O porządek średnio dbałem :P

Ot moja hacjenda

A po wyjściu ze śpiworka widok na Babią Sukę :)
