Dzień trzeci zaczął się od zjazdu, później w miarę równo, trochę podjazdów. Na jednym z nich minęło nas dwóch golinogów. Zerwałem się więc za Nimi, patrząc jak stopnie, korzenie i kamienie Ich pokonują :P. I w sumie się zawiodłem, bo technicznie bardzo ładnie. Ale odskoczyć się nie udało ;>. Miło się tak porównać do leciutkich XC i chłopców bez plecaków :P. Dobry kawałek dalej stanąłem i poczekałem na swoich :). Dalsza decyzja to kontynuacja głównymi grzbietami aż do okolic góry Żar, gdzie miał nastąpić zjazd. I ten zjazd właśnie jest najważniejszym wydarzeniem dnia :P. Ktoś porobił tam fajne bandy, wygładził odpowiednie fragmenty trasy. No bajka. Odchodziło w lewo jeszcze kilka fajnych szlaków, gdzie było widać, że też ktoś działał, ale nie było czasu ryzykować gdzie wypadniemy. Zwłaszcza, że sam żółty szlak był świetny. Na asfalcie obranie kierunku Żywiec i już dalsza droga to nielubiane podjazdy przy jeziorku, gdzie była okazja aby pomarnować trochę bieżnika opon :). A z choroby nie pozostał ani ślad, no może tylko cały czas chciało się pić i cały wyjazd (kolejny raz :P) miałem ochotę na schabowego :P.
Poranna grupówka :P
Starcie rożkami :P Przy czym nie każdy ów posiada :>
Rano asfaltem pod Beskid Mały, tam ugadanie się przy pewnym zakręcie i dłuuugie oczekiwanie na Przybyszów. Gdy dotarli, kierunek uphill, bo inaczej z tym pasmem na starcie się nie da :P. W ogóle miało być sporo interwałów, tak wynikało z mapy. No i się sprawdziło, po podjeździe fajny kawałek zjazdu, potem znów nabieranie wysokości. I tak w kółko, choć przeważały podjazdy ;). Zwiedzanie jaskiń, a tak to bardzo fajne szlaki. Mało kamieniste, praktycznie non-stop w siodle. Gorąc duży więc skorzystaliśmy z napotkanego prywatnego schroniska wydobywając wodę prosto ze studni :). Następnym wodopojem było mega źródełko przy którym miała być jakaś szopa ale znudziło się szukanie. Zresztą w tych okolicach jeśli dobrze pamiętam przesadziłem z prędkością mijając współtowarzyszy i niespodziewany kamerdolec spowodował wybicie, które zakończyło się lądowaniem kołem prosto w duży obiekt RTV. Momentalny snejk spowodowany zmiażdżeniem opony i dętki pomiędzy obręczą a głazem, katapulta przez mostek (na który nadziałem się wiadomą częścią ciała), upadek na otwartą dłoń i ryjem prosto w kamień. Fullface podczas pierwszego wyjazdu uratował mi prawdopodobnie dupę :). Jaja bolały i bolały, a ja leżałem. Plecak trochę oberwał, spodnie rozerwane, dłoń natomiast mocno stłuczona, co czułem podczas kontynuacji zjazdu i już przez cały wyjazd. Zrobiono mi ładną fotkę i po wymianie dętki zebraliśmy się. Kołami zaplecionymi w Bikershopie w Katowicach jestem absolutnie totalnie zachwycony. Mówię to teraz, kilka miesięcy po tej glebie, z innymi ekscesami na koncie ;). Chociaż fakt faktem, że brałem co najmocniejsze w takiej klasie, na czele z mosiężnymi nyplami, na których bardzo mi zależało.
Po zjeździe podjechaliśmy do lokalnego dziwnego baru (wieś Krzeszów, bodajże), aby zjeść coś podejrzanego i wypić już bardziej znane trunki. Ceny jak to w takich miejscach, śmiesznie niskie :P. Z tego co pamiętam wziąłem też kebaba, który no smakiem nie grzeszył, ale ceną też nie :P. Chciałem schabowego, wciąż go nie dostałem :D. Do sklepu po prowiant, maść na stłuczenia. I w drogę. Fajną traską, choć męczącą bo sporo podjazdu. Dzień powoli się kończył, rozglądaliśmy się więc za miejscem, w którym możnaby pozalegać. Padło na oznaczoną wiatę, dość jeszcze odległą, na górce Leskowiec. Która była swoją drogą punktem widokowym. Po długim ale dobrym podjeździe, bo wziętym z zadziorem, z ładną końcówką bez postoju, pojawiliśmy się na wypłaszczeniu pomiędzy głównym szczytem Leskowca a drogą do schroniska. Gdy po chwili zjawiła się reszta, podjechałem sobie szybko do schroniska po Powerade'a co by jutrzejszy dzień zacząć bez zakwasów, obaliłem przy kasie i pojechałem :P. Decyzja czy śpimy pod wiatą zależna była od jej wyglądu, skierowałem się więc na podjazdo-rekonesans. Obczajona, obfocona, zjazd po decyzję :P. Zaakceptowano, więc podjazd jeszcze raz ;).
Wiata bardzo fajna, choć mała, miejsce na ogień obecne, opału pod dostatkiem. Oporządziliśmy co trzeba, pościnałem sobie podkładkę pod moją minimalistyczną sypialnie (alumata :P), po czym zalegliśmy.
Widoczki ;)
Jeszcze jadę :P
Grupowo
iiii gleba :P. Nadchodzące i odchodzące fazy bólu :P
Podejście kolejne aby zdobyć moją ulubioną (i najczęściej odwiedzaną) górę, jaką jest Babia Suka. Nazwa nadana przeze mnie, gdyż musiałem czekać wieeeele lat, aby zobaczyć z jej szczytu coś więcej niż skały kilka metrów przede mną, czy jakieś widoki najbliższych dolin. Odczarowana została pewnego razu przy poświęceniu jednego z moich kolan, następnie kilka godzin później przez nocne wejście zaśnieżoną i oblodzoną Percią na wschód słońca dobiło resztek targu i tak oto cieszyć mogłem się perfekcyjnymi widokami (i trzaskającym mrozem :D).
Pomysł wjazu i zjazdu na rowerze był od dawna, gdyż tyle razy byłem tam pieszo, że chciałem zaliczyć ją także w ten sposób ;>. Próba pierwsza nie wyszła z powodu totalnego załamania pogody, próba druga to bodajże zaspanie lub jakieś inne czynniki typu praca, nie pamiętam już dokładnie. Trzecia próba miała miejsce w górach :P. I opisana jest dość dokładnie w notce pt. Niebieska masakra, gdzie szlak graniczny Beskidu Równego pokonał mnie błotem i gnojem, z moralami na poziomie -69 zarządziłem odwrót dnia następnego. Zresztą dobrze, bo nie miałem w ogóle hebli ;).
Podejście zatem kolejne zaplanowane było po 2 dniach w pracy, jechać miałem z samego rana. Drugiego dnia pracy obudziłem się jednak z dość ciekawą dolegliwością żołądkowo-wydostającą się :P. Zatrucie że hej, ból brzucha i częste debaty w towarzystwie WC Kaczki. Dzień w pracy umilało mi to znacznie, ale jeszcze lepiej zrobiło się na myśl, że rano przecież miałem jechać... Żarłem węgiel, piłem wygazowaną Colę (wg Google :P), dostałem też coś dziwnego od nadwornej lekomanki (dalej zwana Anią, dziewczyną, partnerką życiową czy też naczelnym spaczem na puszczanych przeze mnie filmach :P). Nie zmieniło to faktu, że po powrocie do domu odbywałem rozmowy także ze znaną mi bardzo dobrze moją prywatną WC Kaczką. Rano zresztą skręcało mi wnętrzności dalej, jedzenie nie bardzo chciało wchodzić, chciało za to bardzo szybko wychodzić. Poirytowany zebrałem się jednak wcześniejszym popołudniem, mocno spóźniony, zmodyfikowawszy plany objazdu granicy na szybkie dostanie się do naszych Południowych Sąsiadów. Atak od tamtej strony wydawał się najlepszą opcją, na rowerzystów na szlakach patrzy się tam inaczej, szlak jest trudniejszy do zniszczenia (względy biologiczno-ekologiczne mam na myśli :P) rowerowo, łatwiejszy zaś do podjechania (wedle źródeł internetowych, nie dane mi było tam..no być :P).
W pociągu próbując trzymać organizm na wodzy zaobserwowałem, że najcudowniejsze opony na świecie, czyli Schwalbe Nobby Nic Evolution (pseudonim roboczo-praktyczny "Łoby Nic"), kolejny raz dały znać o swojej zajebistości. Na jednej z opon widać długie wyraźne przecięcie, a przecież czekała mnie (w założeniu) wyrypa po sekcji małego AGD i średniego RTV na zjeździe z Babiej... Szybkie szukanie przez telefon otwartego sklepu w Żywcu, gdzie mógłbym nabyć jakąś terenową oponę. Pociąg przyjeżdżał jednak już po zamknięciu wszystkich, chociaż w jednym zgodzono się zaczekać kilka minut. Jednakże opóźnienie, które gwarantuje nam PKP okazało się dla tego pomysłu zabójcze. Pożegnałem się więc z ostatnim cywilizowanym klopem poprzez krótką pogawędkę z PKP Kaczką, i wysiadłem. W drodze do sklepu, w nadziei że może kogoś pojebało i na mnie czeka, zobaczyłem bikera na zjazdówce (przy monopolu, a jak! :D swój chłop). Zapytałem czy zna jakiś otwarty sklep, może Google nie dało sobie rady. Nie zdziwiła mnie odpowiedź negatywna, zdziwiła jednak natychmiastowa propozycja oddania mi swojej opony oO. Używanej, oczywiście, no ale kaman.
Przejazd przez Żywiec, dojechanie do kamienicy (w której mieszkali chyba sami rowerzyści oO w środku atmosfera jak w akademiku, sklepie rowerowym i monopolu jednocześnie - bajka :D). Dostałem oponkę, za którą zapłacić nie było sposobu, bez uciekania się do "wsadu bezpośredniego" ;). Krótka pogawędka, opona przytroczona do plecaka (niestety drutówka :P), w drogę do granicy, robiło się ciemno.
24 kilometry potem, w Korbielowie, montowanie lamp bo już na dobre się ściemniło. Przejazd przez mroczną granicę, uciecha iż tym razem obejdzie się bez wpychania bajka na Studenta, dalej asfalt już na Słowacji. Zjazd do mieściny, zredukowanie liczby oświetlenia w celu maksymalnego czajenia się. Wolałem uniknąć pytań gdzie ja się cisnę, jeszcze z zapadającą nocą. Do tego w niezrozumiałym języku :D. GPS uratował przed kluczeniem większym niż to potrzebne, zjechałem na leśną drogę. Minęła mnie jakaś straż, w ogóle nie zwracając uwagi (nawet dosłownie, blisko było :P). Przed dwoma innymi miejscami wyłączyłem światła i starałem się jechać po cichu :P. Mimo, że jak teraz sobie myślę to nie wiem jak się stara jeździć po cichu, to jakoś tak próbowałem :P. Wreszcie skończył się świat i zaczęła ścieżka w górę, szlak. Podjeżdzalny, lecz po chwili koleiny. Przerwa na foto i odkrycie, że żołądek mnie nie boli, a Kaczki w wydaniu leśnym szukać też nie potrzebuję. I nagle zacząłem się robić głodny, chciałem nadrobić dni bez jedzenia :P. Snickers, OSHEE, dziwna tabletka (tak co by nam się :P), i w górę. O dziwo mimo odwodnienia szło sprawnie, praktycznie wszystko w siodle, czasem tylko z powodu ciemnicy gdzieś pakowałem się w kamień czy koleinę. Jednakże szlak żółty u Sąsiadów jest podjeżdżalny w około 90%, tylko czasami nie warto na dane fragmenty marnować sił, czasami natomiast sztuczne ułatwienia dla turystów przeszkadzają. No i zależy od warunków. Po drodze znalazłem szopkę, postanowiłem się przespać i ustalić jakoś godzinowo o której będę musiał wstać aby dostać się na wschód słońca (tak by fajnie wyszło ;) nie dość, że rowerem to jeszcze na wschód). Łatwo nie było dokonać synchronizacji, zaś spać położyłem się z łbem pełnym schizów, iż Crittersy dobierają się do pozostawionych przeze mnie opakowań po zupce i daniu błyskawicznym :P.
Pozbierałem się wciąż po ciemku, dalej było trochę chodzenia bo pojawiały się schody. Zaczynało robić się coraz jaśniej, i coraz częściej uderzałem z buta. Gdy zniknęła kosodrzewina zrobił się fajny techniczny podjazd, który za chwilę miał przerodzić się w schody a następnie duuupen stopnie, które to okolice już znałem bo były pod szczytem, tam z Anią szukaliśmy noclegu w krzokach. Rower początkowo obok, po chwili na plecach i żmudne pokonywanie podejścia, którego koniec obfitował w zdjęcia, które robili mi obecni na górze turyści :P.
Na szczycie bez słowa, miałem wrażenie, że nie jestem tam zbyt mile widziany ;). Raczej nie widziano we mnie osoby, która sporo po górach chodziła i bardzo je szanuje :P. W ogóle myśleli chyba, że jestem Słowakiem (może i dobrze :P). Krótka sesja foto i fullfejs na łeb. Sekcja AGD i RTV, po chwili na płytowym singlu. I on był świetny, można było dokręcać i przejeżdżać tuż nad przepaścią, kilka małych dropów, jednak wolnych bo od razu za nimi zakręty w kosodrzewinę. Później dwa razy zejście, zaplanowane zresztą podczas ostatniego pieszego rekonesansu :P. Nie na moje siły, nie na mój rower i nie na samotny wyjazd =P. Po drodze też jakiś snejk, ciężkie i niefajne fragmenty dużych kamerdolców. Wreszcie fajna końcówka lasem aż na Przełęcz. I tam rozbieram się z warstw ubrań :P. Podejście na Małą Babią to cały czas rower w łapach lub na plecach. Po schodach. Na szczycie gdy zobaczyłem która godzina, postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę i coś zjeść, Straży Parku już raczej się tam nie spodziewałem :).
Po sesji foto ubrałem się ponownie i odbyć miałem zjazd fenomenalnym singlem z Małej Babiej. Taki mi się wydawał gdy szedłem go pieszo, pomijając co chwilę wkopane w poprzek kamienne płyty irygacyjne. No i to one w głównej mierze spowodowały, iż ten szlak to absolutna katastrofa i porażka. Jechało się absolutnie do dupy, co chwilę dohamowania przed konarami, głazami, kanałami. Dwie gleby przez zaplątaną kosówkę i/lub za słabe hamulce. Generalnie zero flow i co chwilę denerwowanie się zastanymi przeszkodami. Po wyjeździe z krzaków już trochę lepiej, ale tam nudny szeroki dukt z powalonymi drzewami, kończący się przy nowej wiacie.. I tam generalnie koniec zjazdu z Babiej. Poziom zadowolenia? Wyszło, fajnie. I to z takimi przeciwnościami, że hej ;). Nie planowałem wybrać się o takiej porze, z taką trasą i z takimi przygodami żołądkowymi. Ale udało się perfect, widoki również, Crittersy także mnie nie zjadły. Zjazd natomiast to fragmenty fenomenalnego szlaku, jednak stanowiły może 10% całości. Reszta to ot sobie wyzwanie, tyle. Jeśli kiedyś wrócę to z "większym" rowerem :).
Chwila podjazdu, trochę zjazdu, szukanie oznaczonego na mapie (i GPS-ie) bunkra czy tam jaskini, które zwyczajowo zakończone zostało niepowodzeniem :P. Później gdzieś w kierunku Beskidu Małego, gdzie umówiony byłem z Anią i Rychem. Tylko że na dzień następny ;). I to rozwalenie zaplanowanej trasy było właśnie powodem, dla którego nie wiedziałęm co ze sobą zrobić :P. Zjechawszy trochę z gór nie miałem pomysłu gdzie jechać tak, aby jutro spotkać się z Nimi pod Małym. A że zasypiałem na stojąco, gdy zobaczyłem na mapie jakieś schronisko młodzieżowe w Ślemieniu, postanowiłem że właśnie tam zjeżdżam. Na miejscu okazało się że nocleg jest za półdarmo jak to w takich schroniskach, zaś samo łono znajduje się..nad remizą :P. Niestety z jedzeniem średnio, musiałem się silić własnymi zapasami i zakupami zrobionymi w pobliskim sklepie [;
Przekroczenie granicy i granicy możliwości jazdy bez lamp :P. Długie czasy do boju!
Uzupełnianie płynów :P (niepewne :P)
Podjazd :)
Po krótkim śnie, zdobywanie końcówki.
Wschód, tym razem z Meridką :>
O ;]
Za RTV, przed małym AGD
Przeróbka podobnego zdjęcia pieszo, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem widoki z Babiej ;) Była podobna poza triumfu :P
Na Chechło, pierwszy raz od laaaat ;) Pusto, spokojnie. Kąpiele, libacja, siatkówka. Potem w namioty. Od rana przybywało ludzi, aż było ich makabrycznie dużo :P. Rozwalili się nawet pomiędzy namiotami =P Zwinęliśmy się późno, wracałem z Dzikim z lekkim objazdem bo fajnie się jechało. Mimo, iż wszystko piekło od słońca :P
Tak to jest jak się zalega z wpisami... Nie chce mi się :P Sumaryczny za cały lipiec. Ni to w całości full, ni to XC. Choć bardziej XC ;) Osobno będą te, które mam dokładnie spisane, wyjazdy czy coś
Czas nadrobić choć kilka wyjazdów, z których mam tracki z GPS-a ;). Prawie rok minął, heh.
Wyjazd z Kirą i Chemikiem, mieliśmy potem dołączyć do Ani i Dzikiego, którzy w góry wybrali się pieszo. Asfaltem z Żywca do Świnnej, stamtąd żółty szlak. Sam początek to mega stromizna, mimo poranku był już meeega gorąc. Chwilę po asfalcie wąski szlak obok domostw, potem wchodzący w las. Mnóstwo znanych wkurwiających muszek, których żadna ziemska siła nie jest w stanie zgnieść :P. Szlak nawet nawet, ale przez ten upał trasa ciężka i nieprzyjemna. Kilka krótkich zjazdów, interwałowo. Zjazd do Przełęczy u Poloka całkiem fajny, po drodze wpadłem na pełnej prędkości w jakieś kolczaste krzewy, wbiły mi się w przedramię i wyrwały, gdy przejeżdżałem. Ślad mam do dziś (piszę to 10 miesięcy później :P). Na dole przy asfalcie czekam na Chemika, potem czekamy na Kirę, która się zgubiła. Dopiero teraz orientuję się, że jechałem już ten zjazd :P. Ech ;).
Dalej gorąc. Zjazd do Juszczyny, tam do sklepu z megaklimą, potem atak na żółty na południe, megamiła przeprawa przez rzeczkę, potem dużo podjazdów ;/. W tym słońcu to prawdziwa katorga. Co chwilę przerwy w cieniu, litry wody. Przy połączeniu z niebieskim trochę się pogubiliśmy. Wreszce nadszedł czas czerwonego szlaku, który na mapie wyglądał bardzo zachęcająco. Jednak jego początek to trochę wąski singiel na zboczu o duużym przehyle, co nie spodobało się współtowarzyszom. Chwilę potem zjechała mi opona, wypiąłem prawy pedał i oparłem go o zbocze. Pojechałem dalej. W tym samym miejscu jadący za mną Chemik także nie trafił oponą, wypiął pedał i poleciał. Tylko, że On poleciał w lewo, w krzaki... Prosto na swoje totalnie rozwalone od dawna kolano. Mimo mega wypasionej i mega drogiej ortezy, wykręcił kolano :P. Po szkodzie jest już mądrzejszy, nie będzie bawił się tyle ustawieniami podczas jazdy :P. Wtedy padło z ust Kiry "no to po wyjeździe", dopiero wtedy dowiedziałem się, że jest bardzo źle.
Zdenerwowany, że przeciekł mi przez palce ten czerwony szlak : <. Gdy Chemik przestał wyć z bólu i połknął całe nasze zapasy tabsów przeciwbólowych, powoli zaczęliśmy iść dalej. Po chwili pojechałem dalej, bo niewygodnie się tak szło. Poczekałem chwilę dalej przy małym strumyczku. Tam odnaleźliśmy szeroki dukt ścinkowy i tym skierowaliśmy się jak najszybciej w dół. Chemik chciał jechać na pociąg, ale wszystko pouciekało. Dał się przekonać na nocleg w chatce, tak więc pojechaliśmy po prowiant do Węgierskiej przez Żabnicę Skałkę (wspomnienia ;) ), i potem na długi mozolny podjazd na Halę. Chemik jedną nogą, czasami dwiema :P. Towarzyszyliśmy, tempo było zadziwiająco dobre. Jednak telefon przestraszonej ogarniającą ciemnością Ani (Dzikiego zawołał Chemik, aby zszedł wziąć Mu plecak), kazał jechać bronić Jej przed Crittersami :P. Wyrwałem więc do przodu, przekonując się po raz pierwszy jak źle jedzie się po tej drodze. O ile pieszo bardzo fajnie - rowerem masakra, zwłaszcza na fullu, co chwilę zawiecha dławiła się kostką, a pedałami trzeba to było przezwyciężać. Na górze już po ciemku, ognisko paliło się na całego. Trochę imprezki i spać.
Rano decyzja o jeździe dalej czerwonym szlakiem, następnie na Halę Boraczą. Jednakże, po kolejnym zjeździe tym fajnym szlakiem, gdy trafiłem na nową kładkę nad rzeką, gdzie kompało się duuużo osób, zjechawszy do wody (gdzie zdążyłem się wyglebać, robiąc fikołek :P nie zauważyłem progu przez tą wodę :P), zadzwoniłem do wszystkich proponując Im posiadówę nad wodą i kąpanie :P. Bo nie miałem już ochoty jeździć w tym upale, zwłaszcza samemu. Przystano na ów pomysł po małych negocjacjach :P. Wyjechałem po Kirę i Chemika asfaltem, dojechałem w sumie prawie do Milówki, tam Ich przejąłem i wróciliśmy do Węgierskiej. Kilka godzin później zapakowaliśmy się do strasznie nagrzanego pociągu, którym to zawładnęliśmy, i tak oto do domu, wziąć zimny prysznic :P.
Wszechobecne zasrane muszki w połączeniu z upałem to rzecz przeze mnie znienawidzona
Sznita
My już umieramy w cieniu, Kira jeszcze męczy się w słońcu :P. Teraz patrząc na to zdjęcie nie potrafie wyobrazić sobie tego upału i tego jak bardzo wtedy chce się wskozcyć w lód :P
Kolejny wyjazd do Czech, choć niechętnie się na niego wybrałem to jednak o pogańskiej porze stawiłem się prawie nie spóźniony pod ex-Billą w Gliwicach. Iiii w drogę. Nie chce mi się opisywać znów tego samego.
Droga nawet ciekawa, ale innym tempem. Ostatnio nie było tak najgorzej, teraz masakra. Uphille w Rybniku, potem uphill w Wodzisławiu, który znów ładnie obudził. Tym razem zamiast niewyobrażalnego upału, miły chłodek :).
Potem asfalt, asfalt, asfalt, mnóstwo postojów, wreszcie sklep przed podjazdem, zakupy. I potem znów postoje oO. Aż wreszcie można się urwać i łyknąć to, przed czym straszą, a co nic ze strachem wspólnego nie ma ;). Potem jeszcze trochę zjazdu żeby podjechać kilka razy końcówkę z niektórymi. I podobnie jak ja, niektórzy w szoku, że to koniec tego MEGA podjazdu :P.
Kierunek łóżko i browar. Potem am, dziwna gra, piwo, ogień. Drugiego dnia ekypa zrezygnowała niestety z dalszej jazdy (może i dobrze, w tym tempie w deszczu też by mi się chyba dobrze jednak nie jechało :P), skierowaliśmy się więc do vlaka i następnie na PKP. Dwie godziny czekania, na szczęście maszynista się zlitował i wpuścił nas do środka :).
W stronę burzy :P
Jeden z(e zbyt) wielu postojów, zaraz przed następnym. ..i następnym
Zbrojenie przed podjazdem, czyli jak dociążyć sobie bajki Radegastami
uphill party, czyli najlepszy smaczek tego wyjazdu :). Końcówka robiona z 4 razy, dla towarzystwa =P