Zaległe

Czwartek, 30 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Zaległe km-y sumarycznie

Niebieska masakra

Środa, 29 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Pierwsze podejście na Babią Górę (pomijając przekładanie z braku czasu i różnych przypadków losowych). Miały być z tego co pamiętam trzy dni. Wyjazd rozpoczęty w Rycerce Dolnej...prawie, bo od razu przejażdżka do Rajczy - grupa Harcerzyków na makrokeszach z "sakwami" zostawiła plecak w pociągu. A ja chciałem być fajny :F.

Mokro, co chwilę siąpiło. W ogóle do ostatniej chwili debatowałem czy jechać. W noc przed wyjazdową lało na całego, a wizja mokrych kamieni na szczycie Babiej Góry nie była zbyt optymistyczna.
Wjazd w teren, wspinaczka na dość dobrym nachyleniu, potem zrobiło się stromo, zresztą tam też pyknąłem od razu fotę :P. Później fragmenty fajnym singlem w lasku, co chwilę myśli czy ubierać kurtkę czy nie :P. Droga do Wielkiej Rycerzowej jednak w dość dobrym nastroju, mimo fatalnej pogody i fatalnej widoczności, pogarszającej się z każdym zdobywanym metrem.

Tak też osiągnąłem wzniesienie przy Bacówce na Rycerzowej, skierowałem się w dół wprost do niej. ...iii nagle przeżyłem szok. To był pierwszy tego dnia zjazd, a ja jak się okazało mam całkowicie brudne/zjechane/nieważne klocki hamulcowe. Tak więc szaleńczym tempem DH wpadłem przed budynek bacówki hamując poprzez poślizg boczny :P. Czerwony jednak mogę polecić jako prawie całkowicie przejezdny, jeśli ma pamięć mnie nie myli.

Bacówka na Rycerzowej to identyczna pod względem budowy konstrukcja, co bacówka na Krawców Wierchu (moja absolutnie ulubiona). Wszedłem więc, zamówiłem wrzątek i pałaszowałem swe własne zapasy. W środku pusto, pogoda raczej nie ta ;). Po dość długiej posiadówie skierowałem się dalej żółtym szlakiem na południe. Jechałem stamtąd już w każdym kierunku ale w tą stronę nigdy :). Iiii... fajny fragment w dół, zawijasy bardzo przyjemne, choć było bardzo wilgotno. Pomijam także fakt, że na pierwszym ostrzejszym zakręcie mimo przyciśnięcia hebli na maksa, rower pojechał prosto :/. Fikołek i potoczyliśmy się stromym boczem jakieś 15metrów w dół. Obyło się bez jakiegoś konkretnego bólu, jedynie zbieranie ekwipunku urwanego z kierownicy trochę zajeło ;). No i fullface... Przyziemienie zaliczyłem konkretnie na twarz, kask przyjął uderzenie :).

W przyborniku zapasowe klocki, zamieniłem więc. Ale niewiele się zmieniło (zamieniłem na jakieś stare, ale przynajmniej nie zalane olejem czy czymś). Pozbierałem się, pojechałem dalej, na zjazd żółwim tempem. Masakra była blisko.

Przełęcz Przysłop. Czyli jak wiem teraz, po szkodzie, koniec tego wyjazdu. Dawne przejście graniczne, dwie budki strażników. Generalnie dobre miejsce na nocleg. Jadąc na wschód napotykamy jednak rozrywkę. Oto przed nami pagórek o nazwie Świtkowa, niebieski szlak graniczny. Izolinii nasrane tak, że wygląda to jak jedna wielka jebitnie gruba krecha. I niec szlag trafi paćkarzy tych map, niestety mieli rację. W rzeczywistości była to prawdziwa ściana, gdzie jakakolwiek próba poruszania się na rowerze była od razu skazana na bicie rekordu prędkości w jeździe, ale do tyłu. Do tego zaczęło się tam niezłe błoto, nawet nie takie leżące, tylko jakby pozostałe po przejeździe motoru, wyrwana gleba i rozrzucona, uwierzcie mi - nieźle się to czepia kół, nóg, rąk i wszystkiego z czym się zetknie. Taka błotna plucha...

Nową metodą wejścia odtąd było stawianie kroku, wciąganie za sobą roweru, robienie kolejnego kroku... I tak cały czas. 20-minutowe odcinki robiłem grubo ponad godzinę. Minimalne szczęście z powodu nadchodzącego zjazdu pękało zaraz na szczycie, gdy okazywało się, że zjazd jest dokładnie taki sam i polega na walce o to, aby nie wywalić się w to gówno. Niestety walka ta przeważnie była przegrana. Zaparcie nogami o grunt i rower pod pachą - też nie dało rady. Zjazd z rowerem prostopadle do kierunku jazdy przed sobą - teżnie zdał egzaminu. Po prostu trzeba było sunąć w dół, okazjonalnie zaliczając absolutną kąpiel błotną. Sprawę pogorszył deszcz, który złapał mnie na szczęście przy jakimś kamieniu granicznym, który miał minimalny daszek. Lało a ja siedziałem.

Nastąpiła kolejna ściana płaczu, potem następna. Nawet po płaskim musiałem prowadzić, bo zakopywałem się coraz głębiej z każdym obrotem pedałów. Dzień powoli się kończył, a ja tkwiłem w środku lasu, śmierdzącego tym błotem i rybami. Miałem totalnie dość. Pierwszy raz w górach miałem ochotę pęknąć, siąść i najlepiej płakać nad swym losem. Wkurwienia nie było końca, a stosunek ilość kurw:ilość wdechów powietrza, zaczął mnie przerażać. Dławiłem się soczystymi kurwami :P. Przed siedzeniem i płakaniem powstrzymywała mnie chyba tylko ta warstwa błota, której już całym sercem nienawidziłem :]. Pojawiła się myśl, że to koniec tego wyjazdu. Telefon i sprawdzanie czy pozostała jakaś szansa na pociąg. Prosto: nie :P. Pozostało więc wracać dnia następnego.

Zacząłem szukać na GPS-ie drogi ucieczki z tego zasranego szlaku, bo widziałem że jego charakter prędko się nie zmienia. Jakakolwiek droga na zachodnią, polską stronę potrzebna od zaraz... Wszystkie oznaczone przecinki w rzeczywistości nie istniały, przeszedłem trzy, cztery... Wreszcie po prostu skierowałem się z rowerem na dziko w dół, strome zejście w gęstwinie, ale przynajmniej wychodziłem z lasu. Krążyłem w lesie o pięknej nazwie "Las Ku Zimnej Wodzie", trafiając na drogę ścinkową. Stamtąd poszukiwania wody, bo brakło a chciałem coś zjeść, no i miejsca na nocleg. Jechałem i jechałem, bo było z górki. Wokół całkowite ciemności. Wreszcie walnąłem się na polu bardzo blisko cywilizacji, ale już nie miałem wyjścia. Wszystko nasiąknięte wodą i bardzo blisko domu, ale co tam. Marzyłem o kawałku polany, gdzie spokojnie się rozłożę, zjem coś i prześpię się do najbliższego porannego pociągu, bo nie zamierzałem tam zostawać ani minuty dłużej, niż było to konieczne. Babia i tak nie zostałaby zdobyta, nie bez klocków hamulcowych.

Polana niestety dość podmokła, rozłożyłem NRC, alumatę i wziąłem się za szamano. Szybkie położenie się spać żeby wstać na pierwszy pociąg do domu. Nie organizowałem żadnego dachu z niechciejstwa i tumiwisizmu. W nocy obudził mnie piorun i ulewa, szybkie wydobycie płachty i nakrycie. Piorunki robiły za lampę błyskową i było dość dziwnie :P. Jak sesja pod kołdrą. Poszedłem w dalszą klimę, tylko przy trochę głośniejszych efektach natury. Niestarannie rozłożona płachta i reszta noclegu dała niedłudo o sobie znać, gdyż w pewnej chwili obudziłem się w kałuży :P. Na szczęście śpiwór syntetyczny więc poza mokrymi pośladami nic się większego nie stało. Lekki dyskomfort nie przeszkodził w dalszym śnie.

Rano zwijanie się, zjazd do wsi, do Rajczy i czekanie na pociąg. Próba ogarnięcia się z całego tego błota - średnio udana. W pociągach rozkładałem gazety.
Masakra. Absolutna. Myślałem, że nie lubię zielonego szlaku w Sudetach. Jednak po co szukałem horroru tak daleko, skoro miałem niebieski w Beskidach :/. Najbardziej zabawne, że okolice te nazywają się na mapie Równy Beskid. No kpina kurwa?
Kurwa - właśnie. Motyw tego wyjazdu.
Do dziś jak patrzę na te izolinie to mnie ciarki przechodzą, ciekawe w jakiej mierze była ta masakra winą bardzo deszczowej pogody. Nachylenia to nie zmniejsza, ale lepiej się wchodzi niż wdrapuje zjeżdżając co chwilę... I jedno też wiem po tym wyjeździe, przestałem lubić motocyklistów w górach, przestałem także momentalnie mieć do Nich w górach szacunek i ustępować lub pomagać. Nie dziwię się osobom, które rozwieszają żyłki.


Pierwszy uphill z buta. Takie to jeszcze rozumiem, norma i lajt ;)



Taki singielek na początku także mi się podobał


Dobra, trafia się. Też lajt


Fullface i obcisła termoaktywna koszulka = not cool ;)


Po glebie, zmiana klocków


Hamuje, hamuje iii.. lecę.


Pierwsza górka etapu masakry, a ja taki nieświadomy :/. Przełęcz.


Błocko. Więcej zdjęć na Picasie, nie chcę tego oglądać =P


Błocko i nachylenie :/


I znów...


Pierwszy raz w życiu miałem zielony łańcuch :P. Tam były formalnie jeziora.


I upragniony nocleg, choć tak daleko od wyobrażeń.


Wodoodporność next level :P

Zdjęcia: Picasa.

Uczelnia

Czwartek, 23 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Przejażdżki
Jakoś pod koniec czerwca, nie pamiętam dokładnie.
Do Kato na uczelnię, potem bodaj na 3 Stawy i Zabrze jakoś dziwnie.

Fullface

Środa, 22 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Coraz szybsze zjazdy oraz kolejnych dwóch skrzywdzonych przez ziemię kumpli, którzy jeżdżą dużo wolniej niż ja, skłoniły mnie do kupna fullface'a, o czym myślałem już od jakiegoś czasu. Zresztą w planach była duża wyrypa po telewizorach, więc...

661 Strike



Kurs do Gliwic, z Chemikiem gdzieś w okolice pracy, potem już z Kirą i Chemikiem na hałdę i szybko do domu.

Gliwickie Święto Cykliczne

Niedziela, 12 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Gliwickie Święto, czyli przejazd a la Masa, częściowo na galowo, jakieś dziwne konkursy gdzie wygrałem przyciężkiego u-locka, potem afterparty i powrót bez roweru do Zabrza. Full pod opieką Jarka ;)


Wolna jazda na czas, czy jakoś tak


Z tyłu niczym nadzór imprezy.. :P

Masa Krytyczna Zabrze - Czerwiec

Piątek, 10 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Masa Krytyczna
W pracy wolne więc mogłem zjawić się na Masie. Przejazd, after, powrót. Mała rundka wokół jeziora, pogubienie Agi i Jarka... :P


BikeAtelier

Piątek, 10 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Przejażdżki
Do BikeAtelier w Gli. Nie mam pojęcia po co jechałem, nie pamiętam :P.
Choociaż... Chyba kupiłem sobie wtedy kamizelkę Meridy, bo akurat zaczynało lać :P. A jechałem po lampki-pchełki Meridy. O :P

Wielka Racza i..tyle

Sobota, 4 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wyjazdy
Wreszcie dostałem adres nax.bikestats.pl bez żadnych głupich jedynek! :D. Dzięki, Błażej (:

Kolejne wolne i kolejny pomysł na wyjazd. A w zasadzie jego brak, bo wiedziałem, że po prostu chcę jechać w góry na trzy dni pod chmurkę :P. W grę wchodziły też dwa dni, żeby trochę odetchnąć w domu. Na wyjazd chętna była Ania, więc wyjazd jednoosobowy odpadł.

Z rana meldunek na dworcu, długawa podróż z innymi rowerkami, wysiadka w Zwardoniu, zakupy. Tam także zakupują się dwa cięższe fulle, którym życzę powodzenia we wjeżdżaniu ^^. I doradzam inną trasę, bo czerwony jest pod tym względem gorszy.

Znana trasa, szybki i żwawy podjazd pod schronisko (nieczynne zresztą z powodu remontu) Dworzec Beskidzki. Przegrupowanie, poczekanie na Towarzyszkę i dalej. Wiedziałem, że ten szlak będzie się genialnie jechać. Wiele razy pokonywałem go pieszo, wiele razy chciałem tu przyjechać. I wreszcie po latach jestem :P.

Prawie wszystko podjeżdżalne, żar leje się z nieba, a Kikula wydaje się Everestem :P. Szczyt jednak sprawnie, choć końcówka tylko i wyłącznie z buta. Ale i tak późno to nastąpiło. Zjazd z Kikuli. Wypaśny. Nie zawaham się nazwać tego kawałka jednym z najlepszych zjazdów w moim życiu. Zaczyna padać, lać, grzmić. Zaczyna się burza i zastraszona wizją rozpalenia przez piorunek Towarzyszka - zarządza ewakuację z metalowych rumaków ^^. Słusznie zresztą. Jednak gdy minęło półtorej godziny, wiedziałem że lepszym wyjściem było przeczekanie najgorszego i dalsza jazda - kilkaset metrów dalej nie lało tak, jak tam.
Gdy my staliśmy i marnowaliśmy czas, wyprzedzili nas chłopcy na fullach, którzy spotkali nas na Kikule, gdy oddawaliśmy się przyjemnej czynności odganiania much :p. Dalsze oczekiwanie pod improwizowanym dachem (karimata), i wreszcie wyjazd. Mokro, kałuże, prawdziwe rzeki. Korzenie-zabójcy itd. Ale wciąż trasa fenomenalna. I w 100% przejezdna.

Kolejne podjazdy i małe zjazdy za nami, aż tu finalny podjazd pod schronisko na Wielkiej Raczy, które bardzo lubię i miło mi się kojarzy :). Rozłożyliśmy się przed, ale niedługo potem zaczęło lać. Desant do środka, Żuberki, schabowy i obmyślanie. Rezygnacja niestety z dalszej jazdy, w górach same burze, ulewy. Planowanie zjazdu na wcześnie odjeżdżający ostatni pociąg. Zjazd żółtym, około 500m w pionie. Fajny, szybki, choć trochę szeroki miejscami dukt. Jednak po opadach dostarczył sporo rozrywki, zapewnił mnie kolejny raz, iż uchwyt Garmina jest absolutnie beznadziejny - nawigacja wypięła się kolejny raz. Jedno mnie natomiast bardzo urzekło - tą samą drogą biegnie trasa zwózki drewna ze ścinki. I co? Poprowadzili ją tak, że tylko PRZECINA szlak, biegnie natomiast inną drogą. Można kurwa?! Węgierska Górka - uczta się, śmierdziele!!!

Po zakończonym zjeździe solidna porcja błota zawitała na mym ciele i mej krowie :P. Końcówka asfaltem aż do Rajczy, bo chcieliśmy sklep. W pociągu ponownie spotkaliśmy krossowców, a w Łodygowicach dosiadł się wracający z maratonu Krzysiek, z którym ustawiliśmy się na bro w Zabrzu :).

Na Raczę wrócę. Z pewnością. Fenomenalna! Tak jak się domyślałem :). Zaskoczyła mnie tylko podjeżdżalnośc, około 80%. Bardzo dużo. A gdyby nie ulewa to jeszcze więcej. A na XC?!
Szkoda, że znów wyjazd skrócony... Następny już w pojedynke zapewne, ale ma to swoje plusy :)

Picasa: klik




Chwilę przed burzą :P


W trakcie burzy ^^


Merida także się kryje


singletrack z atrakcjami


Szkoda tego deszczu, gdyby nie on zabawy byłoby jeszcze więcej :)


Pod schroniskiem, przerwa w deszczu :P


Koledzy z pociągu, próba czy do twarzy mi z fullem :P


Zjazd żółtym, szybki singiel, szerzej, a na końcu droga. Choć fajna i szybka, a dużo błotka dostarcza zabawy


Yummy


Tyle było czystych butów :)


2gether

Bryk

Wtorek, 31 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Po mieście
Do Bracika, z Bracikiem, z Bracikami. Bez czasu bo 90% czasu jadąc obok kogoś 5 na godzinę :P

Ale jak depłem wziąłem byłem w kierunku M1 z nowymi butkami to mnie zatkało :D

Buuuty :P

Piątek, 27 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Przejażdżki
Udało się :P. Ale tylko dlatego, że zmieniłem profil. Spodobały się Louis Garneau Montana XT2, a że były dostępne w Bytomiu to pojechałem. Dałem im szansę :). Wyglądają zabójczo, zobaczymy czy wytrzymają moje górskie wojaże po wertepach równie dobrze co moje eks. Których się zresztą nie pozbywam :P.

Moc jest. Mimo braku czasu potem jeszcze pętelka. Pozdrawiam Dwóch Kolegów na fullach spotkanych na hałdzie ;)