Nie mogłem się dziś zebrać na wyjście, gdy tylko myślałem o tym jak jest na zewnątrz gorąco, coraz mniejszą na wyjście tam miałem ochotę ;). Ale jednak :P. Lód do bidonu termicznego i w drogę. Bez plecaka, więc całkiem znośnie :). Choć gdy licznik pokazał wartość 44 stopni... umarłem :P. Dziś na spokojnie, co by udaru nie dostać ;). Bez kasku, bo bym się ugotował.
Do Gliwic do BikeAtelier, po czapkę Meridy : D. Bo jak być fanem, to być fanem! Potem na Sośnicę do jarq wziąć od Niego kulki na przymiarkę, potem do sklepu z łożyskami. I jeszcze na stację po lodowatego Cappy jabłkowego ;>. I do domu. I mokry cały jestem. I znów muszę wyjść, tyle że do sklepu :P.
Do Gliwic samotnie, potem w towarzystwie nad Cześki. Po drodze Mac, z wyłączoną klimatyzacją! :P Bezsens. Na Cześkach czekała już ekipa. Trochę posiedzieliśmy dopóki nie zjadły nas komary :P. Potem powrót Toszecką. Fajnie sie ją jedzie tylko na stojąco :P
Decyzja o Żuberkach, o słoneczku, o spotkaniu się wreszcie. Na skate park, potem do Gosi na obiad, potem do domu :). Nie ma co opowiadać, kto był ten wie.
Z rana na pociąg i do Dąbrowy Górniczej w celach poznawczo-rekreacyjnych. Zmęczony, dobity fizycznie ledwo działającym fullem. Kilometrów niewiele, tempo także słabe. Ale ognisko i Żuberek, towarzystwo także wybitne. No i POGODA ;o
Powrót późnym wieczorem. A PKP dziękujemy za darmową podróż z Dąbrowy z rowerami :P. Lenistwo konduktorów mi się podoba :P
Powrót do domu i jakieś 3h na serwis roweru ZALANEGO wodą i błotem... No to dajemy :P. Noc owocowała w ciekawe odkrycia. Przede wszystkim piasty, którą udało się zreanimować nowymi częściami. No i hamulce, które całkowicie zużyłem jak się okazało. Zarówno klocki jak i tarcze, makabra. A gdzie ja w niedzielę kupie klocki??? No i stówa do tyłu ;/. Z pomocą miał przyjść Decathlon w Bielsku-Białej. Zapakowaliśmy więc rowery na dach i w drogę.
W Bielsku 3 minuty po otwarciu wchodzę do sklepu, jako pierwszy klient :P. Podchodzę, szukam - SĄ! ...sztuk jeden. Szybka konsultacja i decyzja - biorę, jedziemy. Dojechaliśmy gdzieś pod kościół i tam zaczęliśmy się przebierać, zaczęło się też montowanie klocków. Tłoki zepchnięte maksymalnie, hamulce jeszcze bardziej zapowietrzone. Trochę to więc trwało. Tylnego hamulca brak. I..przedniego jak się okazało w sumie też :/. Siły hamowania prawie zero, tarcza też zmasakrowana więc niewiele z tego hamulca było, ledwo na asfalcie potrafiłem wyhamować. Ale ruszyliśmy, zaopetrzni w piwko bo żar z nieba lał się niesamowity (szkoda że w piątek tak nie było, i wcześniej - to bym więcej pojeździł i zaoszczędził na hamulcach : <). I jak to w tamtych okolicach - od razu stromy i długi podjazd :P. Morale spadało, tempo także. Za to potu ilości znaczne ;). Full jednak znów dawał popisy. Wszyscy byli ciekawi co będzie gdy zaczną się zjazdy :D.
Po podejściach i wdrapywaniach się - ot i nastał szczyt, Magurka jakaśtam bodajże :P. Ludu mnóstwo więc usunęliśmy się w bok. Dłuuugi odpoczynek ^^. W ogóle dzień ten nie zapowiadał się zbyt rowerowo ;). Bardziej chillout :D. A to z racji wspaniałej pogody, braku hamulców i kontuzji. Wspólna decyzja o odpuszczeniu nieco :).
Zaczął się zjazd, początkowo fajny, szybki, otwarte przestrzenie - mogłem sobie pozwolić bo nie trzeba było wyhamowywać. A później? Padła decyzja o czerwonym szlaku, szlaku, którym niecały rok temu podjeżdżałem i PCHAŁEM naprawdę sporo, stroooomo. Gdyby nie hamulce - byłby to raj. A tak? Zjazd polegał na ratowaniu się co sekundę, hamowaniu cały czas przodem, walka z tym, żeby się nie wywrócić i nie zabić. Wywroty były, glebka soczysta jedna także. Często hamowałem wjeżdżając w drzewo czy krzaki, inaczej się nie dało. Tarcza została absolutnie zagotowana, spalona, zjarana, ZJEBANA. Zgon i tyle :/. W Treśnie zaczęliśmy szukać lodów i miejsca na ognisko. Jednak z racji dużej ilości ludzi i braku dobrych miejsc przez podwyższony poziom wody, skierowaliśmy się wyżej w góry - asfaltem, podjazd non-stop. Tempo wolne, bo kontuzja Ani nie pozwalała na szaleństwa. Więc powolutku i z wyrzutami sumienia jechaliśmy do góry. Potem jednak soczysty zjazd po zielonym (?), gdzie znów można było ciut poszaleć. Ach gdyby mieć hamulce... Do samochodu i na grilla. A potem było wspaniale :).
A wnioski? Nigdy w życiu nie jechać w góry bez sprawnych hamulców, co to w ogóle kwa miało być :/. Ja rozumiem determinacja, ale to była czysta głupota... Avidy do renowacji.
Lało non-stop od kilku dni. Ostatnie dwa dni to ściana deszczu, dzień i noc. Dom podtopiony, samochodem ledwo dało się wyjechać... Ale full zapakowany na dachu, plecak pełen żarcia, głowa i serce pełne chęci do potopienia się! Atak rowerowy na Babią nie miał sensu, padło więc na tereny niedaleko Babiej ;). Szofer podwiózł do Skawicy i tam zaczęła się przygoda ;). Wystartowałem późno, zbieranie się i objazdy spowodowały, że na miejscu byłem jeszcze później. Szybko więc podpiąłem się do iPoda i pognałem. Tylko, że szlaku nie było tam, gdzie miał być :P. Stwierdziłem, że jakoś może do niego dojadę, cofać się nie było sensu. Wjechałem w rzeczkę. Woda po kostki, full dawał radę. Cały czas w dół, strumyk, błoto. Wyschnięte błoto, fałszywe błoto, chlup po piasty, noga w bok, chlup po kolano. Pierwszy szok. Woda była WSZĘDZIE. Już w Skawinie widzieliśmy falę powodziową w każdym małym strumyczku, u góry była masakra.
Ale nie było sensu się cofać, trzeba jechać w dół. Full zalany, to nurkowanie po piasty, to prowadzenie go z wodą po kolana, czasem wyżej. Zmartwiony już, minęła godzina chodzenia w wodzie, a szlaku nie ma, czas leci bez sensu, a przyjemności z jazdy w tym brak : <. Na szczęście spotkałem gdzieś w środku lasu jakiegoś wstawionego leśniczego :P. "A pan tu skąd??!" - z góry "! Z NIEBA?!" - ... z góry, strumieniem jechałem "tym?" - no..
Pokierował mnie w dół, lewą stroną bo prawa strona runęła do rzeki i zrobiło się urwisko. Poszedłem dalej. Fakt, zobaczyłem asfalt. Tylko, że dzieliła mnie od niego rzeka, cała brązowa i wzburzona, pełna wody która niedługo znów zaleje niżej położone miejscowości... Zdesperowany, bo cóż mi pozostało - wszedłem do rzeki i brodząc po pas w wodzie, walczyłem o przyczepność w butach SPD na kamerdolcach :P. Full dzielnie mnie wspierał, nurkując sobie pod wodą ;). Znalazłem jakieś wyjście na drugi brzeg i oto po godzinie męczarni i śmiechu, pod moimi kapciami 2.5 i 2.4 pojawił się asfalt :P. Zaczął się uphill żeby nadrobić to co straciłem. Napęd po tych kąpielach już działał słabo, niestety. Ale przynajmniej rower czysty :P.
Po podjeździe trafiłem wreszcie na szlak. Nic to jednak, bo każdy szlak to strumień, mniejszy lub większy. Jednak chłód strumienia w bucie był nawet pozytywny. Mokre miałem już wszystko, ale ciepło mi było i tak :). Udawałem się więc coraz wyżej i wyżej, ile tylko się dało w siodle. A dało się SPORO. To pierwszy wyjazd fullem w góry. Skok skręcony na 110mm, rower dostawał się WSZĘDZIE! Ograniczeniem były tylko moje umiejętności bądź kondycja :). No i czasami napęd :P.
I tak wyglądało to cały czas :). Wreszcie pierwsze widoczki, pierwsze postoje bo wcześniej całkowity ich brak, z braku czasu oczywiście. Pierwsze snickersy ;). Goniłem każde oznaczenia czasowe, czasem nawet o godzinę. Było więc bardzo pozytywnie, zacząłem odrabiać straty i przestawałem się powoli martwić o to, że złapie mnie zmrok i będę musiał uciekać na asfalty (których po drodze nie było, więc ;o). Potem już trochę zmęczony, trochę było pchania, wreszcie zaczęły się zjazdy. Początkowo siodełko pozostało tam gdzie było, potem już trzeba było spuścić. Full łykał wszystko, wybaczał sporo. Tylko hamulce powoli przestawały działać, cała droga w wodzie i błocie, grzane do granic możliwości. Co chwile swąd i dym. Pierwsza gleba, druga gleba, trzecia gleba. Takie niegroźne, ale jednak ;).
Trochę przed Przełęczą Krowiarki dziwne zgrzyty. Odezwała się piasta przednia, ta staaara piasta która już ze mną tyle wytrzymała ;). Musiałem rozebrać bo nie dało się jechać, szybki serwis w terenie, kilka kropel oleju do łańcucha, skręcenie i jazda dalej. Potem zaczęły hałasować oba hamulce - jak się później okazało, stopiły się metalowe trzymaczki klocków ;). W ogóle sporo się potopiło. Na Krowiarkach więc później niż myślałem, ale zdecydowałem się dojechać do Zubrzycy tak jak zakładałem - terenem. I tam zaczął się największy SYF tego dnia :P. Błoto głębokie, wszechobecne. Dobiło napęd, dobiło hamulce, dobiło mnie i moje ubranie :P. Na szczęście trochę było też wody więc nawet się umyłem. Do Zubrzycy z iPodem z baterią 2%, idealnie :). Rockowym uderzeniem wpadłem pod sklep w centrum, gdzie stałem się lokalną atrakcją, akompaniamentem były odgłosy z mojego roweru.
Piasta dobita, hamulców brak, przerzutki do chrzanu, suport ubity, amor zalany :P. Najgorsze hamulce. W domu okazało się, że klocków absolutne zero, hamowałem nie okładziną a tym co okładzinę trzyma na miejscu - czystym metalem... Obie tarcze generalnie do wyrzucenia, klocki też muszą być nowe. Następnego dnia w Tatry pieszo, potem powrót do domu i szykowanie się na góry - i wtedy to wszystko dopiero odkryłem, chwilę przed wyjazdem w góry na rower :/.
Ale był to jeden z najlepszych tripów w moim życiu :). Super przygoda i super dobicie sprzętu i użyszkodnika :D. Szkoda tylko, że aparat nie ponagrywał zbyt dużo, baterie padły, klapka zapchała się błotem itd... ;)
Zaczęło się popołudnie, z mycia roweru nici. W końcu pewnie i tak go dziś uwalę prawda? :P. Umyłem tylko amora, damper i trochę łańcuch pobieżnie. Zrobiłem też stery, jedna podkładka poszła na górę. Mogłem więc zacząć szukać ciuchów, które nie mają na sobie błota ;). Z domu wyszedłem w dżinsach, długim rękawku - a i tak było chłodno :/. Czerwiec ta? Na dodatek zaczęło padać.
Kierunek Gliwice, Teatr Muzyczny (dobrze wiedzieć, że to się tak nazywa :P). Tempo średnie, jakoś nie chciało się deptać, oscylowałem między 25-28, więcej jakoś się nie chciało, na spokojnie zatem. Na szczęście w Gliwicach czekała nagroda :). Po drodze oczywiście musiałem się pogubić, jak to w Gliwicach :P.
Postanowiliśmy zbadać z Anią promocje Campusowe, kierunek CH Arena. Niestety nic dla mnie nie mieli : (. Foch więc. Trochę serwisu rowerowego i skierowaliśmy się ścieżunią do parku. Trochę pojeździli, pogadali i udali się do domu. Bo co tak w deszczu, prawda? ;). Ja jeszcze skierowałem się na M1, bo tam też Campus. Niestety mimo 60km/h za autobusem w drodze Gliwice-Zabrze, trafiłem idealnie na 21 i już było zamknięte : (. Swoją drogą full mnie zaskoczył ;). Z M1 terenami do domu. Na przodzie tylko wyładowana już lampka, więc raz o mało co, nie wąchałbym z bliskiej odległości gleby ;).
No więc. Merida do konkretnego mycia, znów :P. Ciuchy też... A no i z tematu "czy wiesz, że...?" - dowiedziałem się, co to są kruki :P. Najs.
Z uwagi na niespokojną noc (pozdro komary) z domu wyruszyłem później niż chciałem. Kierunek lasy w Bytomiu. Rozpisałem sobie trasę asfaltową, żeby tam szybko dojechać i pobrykać w terenie. Ale rozpiski zapomniałem =P. Pogubiłem się więc między Biskupicami a Mikulczycami, chcąc sobie skrócić drogę udałem się w nieznane mi pola ;).
Wpierw jednak trzeba było przepuścić loka SM42 z 14 wagonami piasku z pobliskiej kopalni, maszyniście serdecznie dziękuje za uśmiech i niesamowicie długie i donośne RP1 :). Skierowano Meridę zatem w pola, pola wciąż podmokłe, pełne także pokrzyw i gałęzi oblepionych kolcami, wszystko to idealnie wpijało się w moje ukąszenia po komarach na nogach :P. Na szczęście mokra trawa łagodziła te nieprzyjemne doznania. Dłuższy czas przez pola, wreszcie usłyszałem DK, którą chciałem przekroczyć. Wpierw czekał na mnie jednak nasyp kolejowy, który postanowiłem łyknąć. Niestety po wejściu okazało się, że po drugiej stronie nie ma ów łatwego zejścia, zatem w prawo i po torach :).
Chrzest fulla na podkładach kolejowych i kamieniach utrzymujących tory w ryzach - jechało się łatwiej niż po asfalcie!! Pewnie po części przez to jechałem linią kolejową nastepne 7 kilometrów ;). Dopiero tam natrafiłem na bramkę wjazdową do kopalni, musiałem więc zawrócić - znów po torach =P. Dotarłem do DK, miałem nadzieję na jej przekroczenie, jednak po drugiej stronie nijak nie dało się przedostać dalej... Jako że w ów miejscu nie czułem się zbyt komfortowo z uwagi na OGROMNE ilości zużytych prezerwatyw, przemieściłem swój tyłek w jedyne bezpieczne wtedy miejsce - na siodełko :P. I skierowałem się inną drogą w stronę Mikulczyc, żeby ominąć tereny i aby pewną, znaną drogą dostać się do Bytomia.
Wiele syfu później znalazłem się w centrum Mikul, udałem się na ulicę Kopalnianą, Ziemską, Frenzla i stamtąd prosto w lasy. Poszalałem trochę i okazało się, że Ania jest już w Bytomiu, więc... musiałem zawrócić =P. Tyle było jazdy w tamtejszych lasach. Następnym razem walę tam od razu asfaltem :D. Bez zwiedzania torów, miejsc rozkoszy prezerwatywowej, pokrzyw i bez ustepowania drogi lokomotywom spalinowym =P.
Przez Miechowice skierowałem się na następny postój Pani A., Plejadę. Jako, że jakiś kretyn pomiędzy nami wybudował DK88, skierowałem się przez miechowickie parki (z licznymi fajnymi hopkami, bo było miło z górki ;)) na znaną mi już trasę z Osiedla Młodego Górnika na Plejadę, tylko i wyłącznie terenem. Zanim jednak trafiłem na tą trasę, zdążyłem się uwalić jeszcze bardziej :P. A potem poprawiłem bo traska oczywiście w stanie ultra błotnym. Następnie kolejna przygoda z PKP i pracownikami tejże spółki ;). Na szczęście wagony ustąpił mi drogi, podobnie uczyniły dwie spalinowe Stonki, mogłem wpaść więc z impetem na parking pod CH Plejada, umorusany i w oczekiwaniu na obcasiki =P. Pasowaliśmy idealnie.
Najedzony (=P) i uśmiechnięty oraz ogłuszony wybranym przez Anię setem, skierowałem się spotkać z Nią drugi raz =P w Platanie. Więc po trochu tą samą drogą, na Młodego Górnika. Oczywiście po drodze musiałem wpaść w mega dziwne błoto i kolejny raz poprawić swą maseczkę :). W Zabrzu niedługo po samochodzie, może gdyby podkręcić tempo... ;). Znów czułem na sobie wzrok wszystkich ludzi, a dzieciom w Biskupicach dziękuję za doping =P. I znów aniowo.
Dzień zakończył się na piwie z Markiem, gdy tylko wróciłem do domu i umyłem się ze śląskiego radioaktywnego błota, musiałem wychodzić ;). Potem umarłem. Reasumując - rower ponownie do generalnego czyszczenia, moje ubranie jak najbardziej też :P. Ale czułem się jak w górach, mrr...
Dzień sponsorowała literka "A" i cyferka "33"
Merida railway =P. Rozstaw kół idealny. Ach, jak mi się ten rower ostatnio podoba =P
Myślałem nawet, żeby się weń zatrzymać! Odstraszyła cena noclegu =P